Sebastian Chosiński [70%]
Zdecydowanie nie jest to muzyka dla każdego. Rwake istnieją i nagrywają już od piętnastu lat. Pochodzą z Południa Stanów Zjednoczonych, gdzieś z obszarów bagnistego Arkansas. I takie też grają dźwięki – groźne, ponure i… wciągające jak bagno. Muzycznie najbliżej im do doom metalu, ale wokalnie – to już cała gama inspiracji: od deathowego i blackowego growlingu po typowo punkowe darcie ryja. Niekiedy C.T. (pod tymi inicjałami kryje się wokalista) wydziera się jak Jello Biafra w Lard („It Was Beautiful But Now It′s Sour”), innym znów razem próbuje doścignąć Christofera Johnssona z czasów, gdy Therion potrafiło zburzyć swoją muzyką mury Jerycha, to znów udowadnia, że świetnie sprawdziłby się również jako frontman Neurosis. W tle zaś słychać powolny rytm Black Sabbath i nakładane na siebie partie gitar, jak na wczesnych albumach Iron Maiden. Z rzadka tylko robi się lżej i zwiewniej, gdy panowie wyprawiają się na pole uprawiane przez Metallikę (jest fragment przywodzący na myśl instrumentalnego „Oriona”). Przez większość płyty mamy jednak do czynienia z potężną ścianą dźwięku („The Culling”, „Was Only a Dream”), którą skruszyć mogłaby chyba jedynie bomba atomowa. Godzien polecenia krążek, choć tylko dla koneserów gatunku.
Steve Hackett – Beyond the Shrouded Horizon
Sebastian Chosiński [80%]
Mimo słusznego już wieku Steve Hackett (rocznik 1950) nie zwalnia tempa. Przed dwoma laty wydał – całkiem udany, choć nie rewelacyjny – album „Out of the Tunnel′s Mouth”, po czym ruszył w trasę koncertową, by promować swoją najnowszą twórczość. Jednym z efektów objazdu po świecie okazało się dwupłytowe wydawnictwo „Live Rails”. Po krótkim odpoczynku były gitarzysta Genesis ponownie wszedł do studia i przystąpił do nagrania kolejnego krążka – „Beyond the Shrouded Horizon”. Uwagę zwraca już okładka, bardziej pasująca do natchnionych płyt z muzyką new age niż do klasycznego – utrzymanego w konwencji lat 70. ubiegłego wieku – rocka progresywnego. Na szczęście jednak Hackett pozostał Hackettem i nie zafundował nam żadnych brzmieniowych ani kompozycyjnych rewolucji. Płyta jest bardzo eklektyczna, a co za tym idzie – na pewno spodoba się wszystkim dotychczasowym fanom artysty. Nie brakuje na niej bowiem ani pięknych ballad z art-rockowym zacięciem („Loch Lomond”, „Two Faces of Cairo”, „Looking for Fantasy”), ani momentów ostrzejszych, w których gitarzysta bez trudu udowadnia, że wciąż potrafi zagrać ekscytujące solówki (ogniście bluesowy „Catwalk” czy ponad trzynastominutowe „Turn This Island Earth”). Najbardziej jednak intrygują miniatury, które – jak można się domyślać – miały pełnić funkcję mostów łączących odmienne w stylu dłuższe utwory, a które stały się prawdziwymi perełkami, godnymi tego, by żyć własnym życiem. Jak chociażby „The Phoenix Flown” (z solówką, zdawałoby się, żywcem wyjętą z któregoś z klasycznych kawałków Genesis), „Til These Eyes” (wzruszająco zaśpiewane przez samego Hacketta), „Prairie Angel” (którego zakończenie pobrzmiewa rasowym hard rockiem) czy – skrajnie odmienne – „Summer′s Breath” (przywodzące na myśl akustyczne przerywniki Andy′ego Latimera na płytach Camela).
Limitowana edycja płyty poszerzona została o dodatkowy krążek, na którym znalazło się dziewięć, trwających mniej więcej trzydzieści minut, utworów. To kawałki znacznie różniące się stylem, nierzadko o charakterze ilustracyjnym, świetnie zatem nadające się do wykorzystania w ścieżce dźwiękowej filmu (vide czteroczęściowa minisuita „Four Winds”, „Pieds en l′Air”, „Eruption: Tommy”). Choć są i takie, które sprawdziłyby się na każdym regularnym krążku Hacketta – jak na przykład „She Said Maybe” bądź „Reconditioned Nightmare” – nie obniżając jego poziomu. Słabsze momenty? Tak, są i takie: zaśpiewane przez Amandę Lehmann orientalizujące „Waking to Life” oraz bliskie stylistyce AOR „Enter the Night”.
Steven Wilson – Grace for Drowning
Sebastian Chosiński [80%]
Steven Wilson – na co dzień między innymi Porcupine Tree, No-Man, Blackfield – nagrywa i wydaje dużo. Chyba nawet trochę za dużo… Właśnie ukazał się jego kolejny album – tym razem, dla odmiany, podpisany (dopiero po raz drugi w karierze) własnym nazwiskiem (pierwszym solowym dziełem było „Insurgentes” sprzed trzech lat). „Grace for Drowning” to dwa krążki, zawierające w sumie nieco ponad 80 minut muzyki. Jeśli ktoś lubi Porcupine Tree, także i z tego wydawnictwa będzie bardzo zadowolony. Mimo że zawiera ono twórczość bardziej stonowaną i subtelną. Ale także tutaj trafiają się świetne „powłóczyste” solówki gitarowe, sprawiające, że w powietrzu unosi się duch Pink Floydów. Na szczególną uwagę zasługują „Sectarian” (bardzo jazz-rockowy, zahaczający o dokonania odrodzonego w latach 90. King Crimson), skrzące się pomysłami i zmiennymi nastrojami – od jazzujących klawiszy i delikatnego fletu po agresywną, pełną szaleństwa solówkę gitarową – „Remainder the Black Dog” (czyżby hołd dla Led Zeppelin?) oraz opus magnum całego albumu – ponad dwudziestotrzyminutowa suita „Raider II”, którą można spokojnie uznać za „skrócony kurs historii rocka progresywnego”. Parę numerów (jak na przykład banalne, piosenkowe „Postcard” czy zamykające drugą płytę „Like Dust I Have Cleared from My Eye”) dałoby się bez uszczerbku dla całości wyrzucić, reszta zmieściłaby się wtedy na jednym krążku, co na pewno wyszłoby Wilsonowi na dobre.
Terje Rypdal – Crime Scene
Sebastian Chosiński [90%]
Choć płyta nie jest już najnowsza, warto o niej wspomnieć. W świecie jazzu europejskiego są tak naprawdę – czy może raczej były – dwa imperia: Polska i Skandynawia. To pierwsze, mimo pojawienia się w ostatnich latach wielu zdolnych muzyków – boryka się z ogromnymi problemami, aby utrzymać swój status (z epoki Komedy, Kosza, Trzaskowskiego, Namysłowskiego…); drugie – ma się świetnie od lat i nie widać na jego portrecie żadnych rys. Jednym z bogów w tym Panteonie jest zaś norweski gitarzysta Terje Rypdal. Album „Crime Scene” nagrano w maju 2009 roku podczas festiwalu Nattjazz w Bergen, a na płycie koncert ten ukazał się rok później. Dla osób w nim uczestniczących musiało to być, zaiste, cudowne doświadczenie. Rypdal nie stroni bowiem od ostrych, czysto rockowych solówek (jak w „Prime Suspects”, „Investigation”), by chwilę później ustąpić pola klawiszowym (bluesowo-progresywnym) pasażom granym na organach Hammonda przez Stalego Storlokkena lub subtelnym dźwiękom trąbki wyczarowywanym przez Pallego Mikkelborga (na przykład w „Crime Solved”). Unosi się nad tym wszystkim chłód dalekiej północy, a całość działa na słuchacza wręcz hipnotyzująco. Dziwicie się, dlaczego Tomasz Stańko tak chętnie nagrywa płyty w Skandynawii i otacza się muzykami z Norwegii i Szwecji?
Wu Lyf – Go Tell Fire to the Mountain
Michał Perzyna [70%]
Czerwcowy debiut chłopaków z Wu Lyf to naprawdę solidna dawka indierockowego grania. Już pierwsze, rytmiczne i wyposażone w kościelne organy „L Y F” przyjemnie wprowadza do melodyjnego, buntowniczego światka „Go Tell Fire to the Mountain”. Nie ma na nim specjalnych udziwnień – są dobre gitarowe aranżacje i charakterystyczny, nieco zdławiony, oschły i zachrypnięty wokal Ellery Robertsa. Ten głos budzi we mnie jednak ambiwalentne odczucia. Z jednej strony wyróżnia, niewątpliwie dodaje pewnej wartości i początkowo potrafi zainteresować, ale z drugiej jest mocno męczący i monotonny. Do kilku piosenek przydałby się raczej spokojniejszy, gładki wokal, co dodatkowo wprowadziłoby więcej różnorodności w całym materiale. Ponarzekać można chyba jeszcze na hałaśliwą i na siłę skandalizującą otoczkę, którą próbują (chyba już im się udało) wytworzyć wokół siebie Evans, Thomas, Joe i Ellery. Niestety, ma to swoje odzwierciedlenie również w tekstach, które po bliższym prześledzeniu co najmniej nie powalają. Co ciekawe, „Go Tell Fire to the Mountain” nie zostało nagrane w tradycyjnym studiu, a w manchesterskim kościele. To słychać – poza wspomnianymi, powracającymi organami jest nieco pogłosu, co tworzy całkiem przyciągający klimat. Poza tym opisywana płyta to przede wszystkim żywe, rockowe dźwięki, energiczna perkusja i niezły, równy materiał. A to chyba wystarczy, by uznać debiut Brytyjczyków, skrywających się pod akronimem pochodzącym od World Unite Lucifer Youth Foundation, za udany.