Topsham TenAnglia wcale nie jest daleko!
Podróż do Anglii trwa ponad dobę, więc jest dosyć męcząca. Wiele godzin w autokarze, kilkadziesiąt minut na promie. Zmęczona siedzeniem w jednej pozycji zadałam sobie pytanie: po co ja to robię? Kiedy w Dover wszedł do naszego autobusu celnik i powiedział jedno zdanie, już wiedziałam, dlaczego tam jestem. Brytyjski akcent przypomniał mi o wszystkim, co lubię w tym kraju i jego mieszkańcach. I nie zrozumie tego chyba nikt, kto nie był w Anglii, kto nie lubi mówić po angielsku, kogo nie śmieszy angielski humor… Tym razem trafiłam do Exeter – niewielkiego miasteczka na południowym zachodzie. Odmienne od Londynu, jednak ma elementy charakterystyczne dla wielu brytyjskich miejscowości. Typowe domy z czerwonej cegły, zabytkowe kościoły. Są także „te ich dziwactwa” – lewostronny ruch, osobne krany z zimną i ciepła wodą, nietypowe jedzenie. Można do tego szybko przywyknąć. Kiedy po trzech tygodniach wjeżdża się do Francji, prawostronny ruch wydaje się dziwny. Pierwszego wieczora poszłam na spacer po mieście, żeby się zorientować w topografii, poznać drogę, którą miałam przebywać codziennie. Chciałam zobaczyć miejsca, gdzie miały się odbywać rzeczy pożyteczne, ale także przyjemne. Była niedziela wieczorem. Na głównej ulicy dosyć spokojnie. Minęło mnie kilku Anglików idących do pubu, najczęściej ubranych w jeansy i koszule oraz eleganckie buty. Od większości z nich usłyszałam „hi!” albo „hallo!”. To urocze, że w Anglii pozdrawiają się zupełnie nieznani ludzie. I to nie tylko młodzi! Często mijałam staruszków, którzy mówili „good morning”. Szybko przejęłam ten zwyczaj. Któregoś dnia zorganizowano wycieczkę do Topsham, małego nadmorskiego miasteczka. Pogoda była typowo angielska – chłodno i deszczowo. Niewątpliwie miało to wpływ na wrażenie, jakie robiło to miejsce, ale nawet obiektywnie trudno było mi się dopatrzyć jego atrakcyjności. Główna ulica nieróżniąca się niczym od głównych ulic w innych miejscowościach, niezbyt atrakcyjna plaża… Aby schronić się przed deszczem, weszłam do cukierni przy głównej ulicy. Ciastko zamówiłam na dole, a czekałam na nie na górze, gdzie znajdowały się stoliki. Wybrałam czekoladowe, które podano mi na talerzyku razem z nożem. Zastanawiałam się, jak go użyć, w końcu jednak skonsumowałam deser za pomocą rąk. Zapytałam znajomych Anglików, w czym tkwi fenomen Topsham, dlaczego zorganizowano tę wycieczkę. Właściwie nie potrafili mi jednoznacznie odpowiedzieć. Twierdzili jednak, że bardzo lubią to miasteczko. Początkowo nie mogłam się dowiedzieć dlaczego, ale w końcu usłyszałam przekonujące wyjaśnienie. Tutaj tak naprawdę jest zabawnie, kiedy przyjeżdża się ze znajomymi na „Topsham Ten”. Co to takiego? W miasteczku jest dziesięć pubów (teraz może i więcej, ale tradycja dziesięciu pozostała niezmieniona). Idea jest taka, żeby odwiedzić wszystkie puby jednego wieczora i w każdym wypić piwo. To jest wykonalne w Polsce czy Hiszpanii, gdzie ma się na to całą noc. Ale w Wielkiej Brytanii, gdzie puby zamyka się o dwudziestej trzeciej, wydało mi się to może nie niemożliwe, ale bardzo… interesujące. Byłam ciekawa, jak to będzie wyglądało – dziki pęd od pubu do pubu? Jaki by to miało sens bez delektowania się każdym łykiem? Czy może dziesięć występuje tylko w nazwie, a nie w praktyce? Kiedy mówiłam innym Anglikom o planowanym na sobotę „Topsham Ten”, wszyscy reagowali bardzo entuzjastycznie, uśmiechali się, życzyli powodzenia i mówili: „może wam się uda”. Często też pytali, o której chcemy zacząć. Z powodu różnych obowiązków nie mogliśmy zacząć wcześniej niż o dziewiętnastej. Do Topsham trzeba było pojechać pociągiem, który był o 19:25. Niestety na stacji nie było jeszcze wszystkich śmiałków. Nasz pociąg wjechał na peron. Miał tam stać dokładnie minutę. Dzwoni komórka. To zniecierpliwieni znajomi, którzy czekają na nas na peronie. Małe niedomówienie nie popsuło nam jednak planów. Szalony bieg na peron i w ostatniej chwili znaleźliśmy się w pociągu. Wprawdzie bez biletów, ale wyszło nam to na dobre. U konduktora kupiliśmy zadziwiająco tani bilet grupowy. W zanadrzu był jeszcze późniejszy autobus, ale to skróciłoby czas pobytu na miejscu i zmniejszyłoby szansę na sukces „Topsham Ten”. W pierwszym pubie znaleźliśmy się przed dwudziestą. Było jeszcze jasno, świeciło słońce. Anglicy chcieli więc wykorzystać letnią pogodę i usiąść na zewnątrz. Wiatr z hukiem wywiewał kurtki na drugą stronę, po kilkunastu minutach zrobiło się już naprawdę chłodno. Zmarznięta zasugerowałam wejście do środka, ale moi znajomi twierdzili, że jak na angielski klimat, to jest ciepło. Dziewięć osób z sinymi wargami i rozwianymi włosami próbowało sobie wmówić, że ponieważ świeci słońce, to nie może im być zimno. W końcu jednak przyznali mi rację i w następnym miejscu zostaliśmy w środku. Bar naprzeciwko wejścia, dookoła pod ścianami stoliki z miękkimi ławami. Dosyć dużo ludzi. Anglicy mają zwyczaj, że najpierw kupują coś do picia, a dopiero potem szukają stolika. Jeśli nie znajdują, piją przy barze. Znaleźliśmy stolik. Trochę mały jak na tyle osób, ale byliśmy zmarznięci, więc siedząc blisko siebie, trochę się rozgrzaliśmy. Kolejny przystanek. Stół jest duży, wiele wolnych miejsc. Obok kominek, a nad nim wypchana głowa łosia. Zastanawiam się, czy dowcipy, z których się śmiejemy byłyby równie zabawne kilka godzin wcześniej. Dochodzi wpół do jedenastej. Na koniec zostawiliśmy pub w pobliżu stacji. Wchodzimy do środka, zamawiamy przy barze. Siadam z jednym ze znajomych przy stoliku przerobionym z maszyny do szycia. Reszta osób gdzieś się zapodziała. Rozmowa zajmuje nas przez jakiś czas. Kiedy szklanki są puste, odnajdujemy pozostałych biesiadników przy innym stoliku i udajemy się na stację. Pociąg przyjeżdża punktualnie. Wracamy do Exeter, ale wcale nie mamy ochoty iść do domu. Rozwiązaniem jest club. Najpopularniejszy w Exeter jest Timepiece. Na parterze jest pub, otwarty dłużej dzięki temu, że na pierwszym i drugim piętrze jest parkiet. Wchodzimy na górę. Tłum ludzi; jedni tańczą, inni stoją i ruszają się w miejscu. Zobaczmy, co jest wyżej. Niewielka sala, bar, kilka stolików i mały parkiet. Jedna ze ścian przezroczysta, na dole widać ludzi tańczących piętro niżej do innej muzyki. Jeden ze znajomych nie tańczy, pytam dlaczego. „Jestem Anglikiem – tłumaczy – muszę być pijany, żeby tańczyć”. Większość moich brytyjskich znajomych jednak tak nie uważa. Czas szybko mija, w pewnym momencie zapalają się światła. Jak zwykle zbyt wcześnie. Na imprezach w angielskich clubach światła zawsze zapalają się za wcześnie. Szalona noc kończy więc dosyć szybko. Krótka, ale intensywna. Kiedy ostatniego dnia patrzyłam na ulice, którymi szłam pierwszego wieczora, wyglądały zupełnie inaczej. Były nie tylko bardziej znajome, ale w wielu z nich pozostawione były już wspomnienia. Idąc, widziałam twarze ludzi, z którymi przebywałam tę drogę, słyszałam słowa, które mówili, pamiętałam tematy, które poruszaliśmy i angielskie dowcipy, z których się śmiałam. To wszystko sprawiło, że trudno mi było stamtąd wyjechać. Po powrocie do Krakowa odwiedziłam koleżankę, która pracowała w hotelu. Zatrzymują się tam głównie obcokrajowcy. Kiedy z nimi rozmawiałam, poczułam się trochę tak, jakbym znowu była w Anglii. Bez trudu namówili mnie, abym została ich przewodniczką po krakowskich pubach, choć planowałam, że tego dnia pójdę wcześniej spać. Jeden z Anglików znał miasto, z którego nie dawno wróciłam. „Jest tam niezły club Timepiece – mówił – chodzimy tam zawsze po Topsham Ten”. Jaki ten świat mały i Anglia wcale nie jest daleko! 1 listopada 2002 |
Czy Magda Kozak była pierwszą Polką w stanie nieważkości? Ilu mężów zabiła Lukrecja Borgia? Kto pomógł bojownikom Bundu w starciu z carską policją? I wreszcie zdjęcie jakiego tajemniczego przedmiotu pokazywał Andrzej Pilipiuk? Tego wszystkiego dowiecie się z poniższej relacji z lubelskiego konwentu StarFest.
więcej »Długie kolejki, brak podstawowych towarów, sklepowe pustki oraz ograniczone dostawy produktów. Taki obraz PRL-u pojawia się najczęściej w narracjach dotyczących tamtych czasów. Jednak obywatele Polski Ludowej jakoś sobie radzą. Co tydzień w Teleranku Pan „Zrób to sam” pokazuje, że z niczego można stworzyć coś nowego i użytecznego. W roku 1976 startuje rubryka „Praktycznej Pani”. A o tym, od czego ona się zaczęła i co w tym wszystkim zmalował Tadeusz Baranowski, dowiecie się z poniższego tekstu.
więcej »34. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi odbywał się w kompleksie sportowym zwanym Atlas Arena, w dwóch budynkach: w jednym targi i program, w drugim gry planszowe, zaś pomiędzy nimi kilkanaście żarciowozów z bardzo smacznym, aczkolwiek nieco drogim pożywieniem. Program był interesujący, a wystawców tylu, że na obejrzenie wszystkich stoisk należało poświęcić co najmniej dwie godziny.
więcej »GSB – Etap 21: Stożek - Ustroń
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 20: Węgierska Górka – Stożek
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 19: Hala Miziowa – Węgierska Górka
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 18: Markowe Szczawiny – Hala Miziowa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 17: Hala Krupowa – Markowe Szczawiny
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 16: Skawa – Hala Krupowa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 15: Turbacz – Skawa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 14: Krościenko nad Dunajcem - Turbacz
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 13: Przehyba – Krościenko nad Dunajcem
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 12: Hala Łabowska - Przehyba
— Marcin Grabiński
Niech się spotyka dużo ludzi
— Justyna Fular
Chciałem opisać emocje
— Justyna Fular
New York, New York!
— Justyna Fular
Nie tylko dla koneserów
— Justyna Fular
Przystanek Bratysława
— Justyna Fular
From London with love
— Justyna Fular
Wakacyjny luz
— Justyna Fular
Studenckie śpiewanie
— Justyna Fular
O krytyce i krytykach
— Justyna Fular
Młodzi gniewni
— Justyna Fular