Od czasu do czasu i w USA powstaje historia balansująca na granicy przyzwoitości (przynajmniej tej amerykańskiej). Takim właśnie filmem są „Narodziny” z Nicole Kidman – urokliwa, choć nieco chaotyczna suita o miłości, dla której granicą nie była nawet śmierć.
Suita z lekka nieprzyzwoita
[Jonathan Glazer „Narodziny” - recenzja]
Od czasu do czasu i w USA powstaje historia balansująca na granicy przyzwoitości (przynajmniej tej amerykańskiej). Takim właśnie filmem są „Narodziny” z Nicole Kidman – urokliwa, choć nieco chaotyczna suita o miłości, dla której granicą nie była nawet śmierć.
Jonathan Glazer
‹Narodziny›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Narodziny |
Tytuł oryginalny | Birth |
Reżyseria | Jonathan Glazer |
Zdjęcia | Harris Savides |
Scenariusz | Jean-Claude Carrière, Milo Addica, Jonathan Glazer |
Obsada | Nicole Kidman, Cameron Bright, Danny Huston, Lauren Bacall, Arliss Howard, Anne Heche, Peter Stormare, Ted Levine, Cara Seymour, Milo Addica, Gregory Smith, Ed Bogdanowicz |
Muzyka | Alexandre Desplat |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | Niemcy, USA |
Czas trwania | 100 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat |
EAN | 7321910695722 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Dlaczego suita jest nieprzyzwoita? Bo w grę wchodzi romans dorosłej kobiety z dziesięcioletnim chłopcem. Romans bardzo osobliwy i daleki od jednoznacznej interpretacji. Romans tym dziwniejszy, że osadzony w realiach USA, gdzie pedofilią określa się niekiedy nawet kąpanie małego dziecka przez ojca. Bo przecież dotyka pupy nagiego malucha, nie? Nic więc dziwnego, że film poniósł całkowitą klapę w tamtejszych kinach (oczywiście pozostaje otwartym pytanie, czy twórcy porwali się na tematykę świadomie próbując grać na nucie skandalu, czy wyszło im tak niejako „przy okazji”) i w Polsce zagościł wyłącznie na DVD. A szkoda.
„Narodziny” rozpoczyna niesłychanie urokliwa sekwencja, będąca chyba jednym z najlepszych wstępów, jakie dane mi było do tej pory oglądać na ekranie – elegancka, zawierająca niewiele słów, a jednocześnie szalenie symboliczna i wymowna zarazem. Obserwujemy bowiem mężczyznę, który niespiesznie biegnąc po pokrytych śniegiem parkowych alejkach, dociera do długiego tunelu i nie osiągnąwszy jego końca… powoli przewraca się na ziemię. Potem widzimy oddalający się stopniowo wylotu tunelu, w końcu zaś pokazany nam zostaje przychodzący na świat noworodek. I już akcja przeskakuje dziesięć lat do przodu. Niby nic nadzwyczajnego, ot, pomysłowo zaaranżowana sugestia odejścia i ponownych narodzin, a jednak czołówka z zaskakującą mocą przykuwa wzrok i cieszy ucho. A to za przyczyną dwóch elementów – bardzo dobrych zdjęć (kamera, zawieszona kilka metrów nad ziemią, płynnie podąża za biegaczem, pokazując jego sylwetkę wyłącznie od tyłu) i rewelacyjnej muzyki, pełnej delikatnych fraz i pasaży, ułożonych w nadzwyczaj koronkową, roztapiającą serce suitę.
Ta muzyka, autorstwa Francuza, Alexandre’a Desplata, nominowanego do Oscara za ścieżki dźwiękowe do „Królowej”, „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona” oraz „Fantastycznego Pana Lisa”, jest podstawową siłą „Narodzin”. W sposób niemal doskonały ilustruje kolejne sceny – bardzo często wspaniale współgrające z muzyką, powolne, pozbawione dialogów, oparte głównie na pokazywaniu rozterek duchowych bohaterki – wzmagając ich oddziaływanie na widza i powodując, że opowiadana historia trzyma przed ekranem z hipnotyczną wręcz siłą. I nie ma tu przewodniego motywu, na którym kompozytor wygodnie by sobie jechał aż do końcowych napisów. Każdy kolejny utwór jest inny, każdy ma odmienną linię melodyczną i każdy wysuwa na pierwszy plan brzmienie innego instrumentu.
Bez znaczenia jest w tym momencie to, że sama fabuła, po bliższym przyjrzeniu się, nie objawia przesadnej głębi, a psychologia postaci jest co najmniej wątpliwa. Bo na przykład – jeśli sama wizyta dzieciaka u kobiety, która po dziesięciu latach od śmierci męża ponownie ma stanąć na ślubnym kobiercu, i żądanie anulowania ceremonii nie budzi większych wątpliwości, to przyjmowanie przez kobietę choćby na moment na poważnie możliwości, że chłopak jest wcieleniem jej zmarłego męża, zaczyna wyglądać podejrzanie. Bo na czym można oprzeć tę wiarę? W jaki sposób dzieciak rzeczywiście może przekonać kobietę, jak i jej rodzinę i znajomych, że jest tym, za kogo się podaje? Tak na zdrowy rozsądek – niczym. Kobieta jednak zdaje się z każdym kolejnym spotkaniem coraz mocniej popadać w wątpliwości, mimo że od śmierci męża minęło długich dziesięć lat, i mimo że zdołała obdarzyć uczuciem innego mężczyznę (scena seksu z nim jest jedyną sceną w sumie nie pasującą do poetyki obrazu). Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, iż scenarzysta nie umieścił w fabule żadnych przesłanek mogących zasugerować widzowi, że bohaterka jest zabobonna, skłonna do wiary w reinkarnację czy szczególnie mocno przywiązana do jakichś pamiątek po nieżyjącym mężu. W związku z tym niczym nieuprawnione twierdzenia jakiegoś gówniarza z sąsiedztwa nie powinny w ogóle zmącić spokoju jej umysłu. A jednak zmąciły. Dlaczego?
Dlaczego wkrótce potem kobieta pozwala sobie praktycznie wchodzić na głowę i decyduje się popaść w hipnotyczny, kompletnie szalony romans, chodząc z dzieciakiem na regularne randki, pozwalając się całować w usta i dopuścić do wspólnej, nagiej kąpieli? Nie jest to wyjaśnione. Nie jest również wyjaśnione, czemu niby chłopak – jeśli rzeczywiście nosi w sobie osobowość zmarłego i tak strasznie kocha bohaterkę – w ogóle zdecydował się do niej pójść, popsuć stosunki rodzinne, namieszać jej w głowie i narazić na oskarżenia o pedofilię (które, co dziwne, bodaj ani razu w filmie nie padają, w czym „Narodziny” bardziej przypominają kino europejskie, niż amerykańskie), zamiast zostawić ją w spokoju i ograniczyć się do obserwacji z dystansu, życząc w duchu szczęścia w nowym pożyciu małżeńskim? Bo czego niby się spodziewał po związku osoby dorosłej z gimnazjalistą? Co więcej, niczego w tej kwestii nie wyjaśnia zakończenie filmu. I nie chodzi o to, by kawa na ławę wykładać znaczenie fabuły, ale by widz miał szansę dopowiedzieć sobie, jak się sprawa kończy i czego tak naprawdę był świadkiem. Sęk w tym, że zwyczajnie nie ma z czego zbudować sobie wiarygodnego wizerunku postaci, ani wyrobić sobie bardziej jednoznacznej opinii na temat prawdopodobieństwa reinkarnacji zmarłego męża czy natury samego romansu.
Co więcej, fabuła nie koncentruje się do końca na żadnym konkretnym wątku, nie proponuje jasnej linii intrygi, co dodatkowo osłabia siłę obrazu. Bo ani to śledztwo dociekające prawdy, ani dramat kobiety nie mogącej pogodzić się ze zdarzeniem z przeszłości, ani historia dzieciaka usiłującego dojść, kim tak naprawdę jest. „Narodziny” świetnie się zapowiadają, to prawda, mają cudowny klimat i fenomenalną po prostu muzykę, ale nie porywają dramaturgią. W efekcie, przy takim zakończeniu, jakie jest, oraz przy słabym sprecyzowaniu głównej osi intrygi, historia nie zapada głębiej w pamięć i rozczarowująco szybko ulatuje w niebyt, zostawiają po sobie jedynie dwie rzeczy – niesłychanie urokliwą muzykę, być może wręcz za dobrą jak na tak niedopracowany film, oraz nietypowy wizerunek Nicole Kidman, przeważnie paradującej w jasnej fryzurze o lekko sfalowanych puklach, tutaj zaś ciemnowłosej i krótko ostrzyżonej. A szkoda, bo potencjał pomysłu był naprawdę ogromny.
Po pierwszym rzucie oka na plakat myślałem, że to Meg Ryan…