Molestowana w dzieciństwie bohaterka pada ofiarą molestowania w szkole, w której uczy. Dzieci, które później dostaje pod opiekę, również prawdopodobnie były kiedyś tam molestowane. No i jest jeszcze sekretarka, która ma chrapkę na ciało bohaterki. Scenarzysta „Głosów ciemności” tak dalece zapędził się w twórczej kreacji, że zupełnie zapomniał o widzu, który – o ironio! – sam w pewnym momencie zaczyna czuć się molestowany fabułą…
Zawiłe meandry psychiki
[Donato Rotunno „Głosy ciemności” - recenzja]
Molestowana w dzieciństwie bohaterka pada ofiarą molestowania w szkole, w której uczy. Dzieci, które później dostaje pod opiekę, również prawdopodobnie były kiedyś tam molestowane. No i jest jeszcze sekretarka, która ma chrapkę na ciało bohaterki. Scenarzysta „Głosów ciemności” tak dalece zapędził się w twórczej kreacji, że zupełnie zapomniał o widzu, który – o ironio! – sam w pewnym momencie zaczyna czuć się molestowany fabułą…
Donato Rotunno
‹Głosy ciemności›
Tak to bywa, gdy scenarzysta zatraca się w fantazjach swojego umysłu i nie staje nikogo, kto potrafiłby czy miał ochotę przyciąć nadmiernie rozkrzewione rojenia. Jest jeszcze gorzej, gdy do nieokiełznanego twórczo scenarzysty dołącza reżyser-debiutant, starający się sumiennie przełożyć zachwaszczony skrypt na ekran i nie zgubić przy okazji widza. „Głosy ciemności” są niemal wzorcowym przykładem takiego niszczycielskiego duetu. A przecież sam film – a nie mam na myśli wyłącznie strony technicznej – jest zrealizowany szalenie kulturalnie.
Z początku nic nie zapowiada katastrofy. Młoda, zakompleksiona nauczycielka plastyki (nieco śnięta Leelee Sobieski) wykracza nieco poza swoje kompetencje i próbuje stosować na uczniach terapię rysunkiem. Jej nieszablonowy sposób prowadzenia lekcji nie przypada jednak do gustu rozmiłowanemu w dziewczęcych wdziękach dyrektorowi placówki, bohaterka zostaje więc zwolniona. Szef, obawiając się konsekwencji wyjawienia opinii publicznej swoich ciągotek do urodziwych podwładnych, w ramach rekompensaty za straty moralne załatwia dziewczynie świetnie płatną pracę prywatnej terapeutki w położonej na odludziu rezydencji. Tam bohaterka ma pomóc dojść do psychicznej równowagi rodzeństwu, które nie dość, że straciło rodziców, to jeszcze było świadkami utonięcia poprzedniej nauczycielki oraz samobójstwa jej kochanka. Co więcej, dzieci być może padły ofiarami jakiejś przemocy, ale kiedy i w jakich okolicznościach, nie sposób się domyślić. Kłopot w tym, że dziewczyna nie dość, iż zaczyna miewać dziwne wizje będące reminiscencjami tragicznych zdarzeń z jej własnej przeszłości, to w dodatku nabiera przeświadczenia, że po terenie posiadłości plączą się duchy zmarłej poprzedniczki i jej kochanka, próbujące dostać się do dzieci.
Tutaj fabuła zaczyna się sypać. Bo – dlaczego bohaterka uważa, że duchy chcą dostać się akurat do dzieci? Nie ma na to żadnych przesłanek. Ot, postaci raz to kobiety, raz to faceta pojawiają się z rzadka a to nad jeziorem, a to w sąsiedztwie rezydencji, ograniczając się wyłącznie do stania i patrzenia. A, przepraszam, od czasu do czasu słychać też wielce enigmatyczny szept. Sęk w tym, że nikt, poza bohaterką oczywiście, zjaw tych ani nie widzi, ani nie słyszy. Prościej jest więc założyć, że żadnych duchów tu nie ma, a jedynie umysł dziewczyny płata jej dziwne figle. Do tego dochodzą niezbyt zrozumiałe rysunki dzieci oraz ich niepokojące zabawy, być może dowodzące jakiegoś związku ze śmiercią poprzedniej guwernantki, jednak są one przedstawione w tak chaotyczny i wycinkowy sposób, że nie sposób wyciągnąć z nich żadnych konkretniejszych wniosków. Sprawę dodatkowo gmatwa nadzorująca posiadłość kobieta, początkowo zagadkowo oziębła i wręcz odpychająca, w pewnym momencie ni stąd, ni zowąd nagle ciepła, matczyna i zadurzona w bohaterce.
Jednak nawet mimo defektów tej miary film powinien doskonale sam się obronić, został bowiem zrealizowany wyjątkowo porządnie. Jego fabuła, dość ściśle oparta na powieści „W kleszczach lęku” Henry’ego Jamesa, jest poprowadzona nad wyraz elegancko, a sama historia mocno przypomina klasyczne opowieści gotyckie, mimo że rozgrywa się w dzisiejszych realiach. Co – tak swoją drogą – jest ewenementem, bo lwia część ekranizacji Jamesa jest osadzona w XIX wieku bądź w początkach XX. Do kompletu dochodzi ciekawa, nietuzinkowa muzyka, momentami całkiem przyzwoicie hipnotyzująca i inteligentnie wciągająca w klimat opowieści. Niestety, właśnie ów klimat jest jednym z podstawowych problemów „Głosów ciemności”. Owszem, jest ciekawy, od czasu do czasu wzbudza coś na kształt dreszczy, ale jego wytwarzanie trwa i trwa, nie prowadząc w żadnym konkretnym kierunku. Niepokojące zdarzenia i wizje mnożą się i mnożą, a końca tego mnożenia nie widać. Ba! Żeby tylko końca. Nie widać nawet najmniejszego elementu, który by pomógł widzowi wyrobić sobie jakiś sensowny pogląd na obserwowane zdarzenia. Minuty mijają, a intryga ani na piędź się nie rusza do przodu. W efekcie fabuła do samego końca pozostaje nie dającą się wyjaśnić zagadką. Oczywiście, bywają filmy, w których taka sytuacja jest ogromną zaletą, ale w ich przypadku kolejne seanse potrafią przynieść coraz więcej i więcej odpowiedzi. Tutaj jednak taka metoda nie skutkuje. Zarówno ze względu na nadzwyczaj słabo zarysowaną oś fabularną, jak i z powodu skąpej liczby scen, które rzeczywiście mają znaczenie dla rozwikłania tajemnicy. I to tajemnicy niezbyt interesującej, żeby być bardziej dokładnym.
Zupełnie odrębną sprawą pozostają lekko udziwnione zdjęcia. Niby wszystkie kolory w obrazie są jak należy, a jednak wciąż odnosi się wrażenie, że cała jaskrawość, cała soczystość barw została sprana, stonowana i w efekcie powstało coś w rodzaju nieznacznie podbarwionej pastelami sepii, tu i ówdzie łatanej jakimś sprytnym programem graficznym. Czy tonacja taka wyszła przypadkiem ze względu na skąpe oświetlenie planu, czy osiągnięto ją celowo – licho wie. Końcowy efekt wygląda jednak dość osobliwie, a jako że nie ma on znaczenia dla klimatu czy samej fabuły, od czasu do czasu mocno zastanawia. Tak samo zastanawia specyficzna maniera przyspieszanych ujęć, dość chaotycznie ciętych i podobnie klejonych. Zdecydowanie nie pomaga to w budowaniu nastroju, a wręcz przeciwnie – rozbija łagodny tok narracji, siekąc po oczach kalejdoskopem ścinków. Tak na dobrą sprawę kamerzysta (bądź montażysta) mógł sobie zostawić takie eksperymenty na jakiś inny film, nie wymagający tak misternie budowanego klimatu.
Z jednej więc strony „Głosy ciemności” są wysmakowanym artystycznie kinem, elegancko wprowadzającym widza w sekrety mieszkającego na odludziu rodzeństwa. Z drugiej jednak – wbrew temu, czego by chciał dystrybutor – filmowi szalenie daleko do horroru (sceny z duchami nawet z założenia chyba nie miały straszyć), a sama intryga, niezbyt zresztą zajmująca, nie znajduje na koniec sensownego rozwiązania. Innymi słowy, jest to ładnie nakręcony, ale mimo wszystko niezbyt udany dramat, próbujący pogrywać z widzem wciąż modną tematyką seksualnego molestowania. A to trochę za mało, żeby go polecać.