Zawsze, kiedy widzę na okładce płyty – zwłaszcza słabego filmu, jak na przykład „Bunt zmarłych” – tekst w rodzaju „Jest tu wszystko, czego mógłby chcieć fan horroru”, zastanawiam się, jak naprawdę wygląda powszechne wyobrażenie owego fana. Czy rzeczywiście szczytem jego marzeń powinny być urywane gumowe kończyny, chlustająca czerwona farba i ziarniste, odbarwione zdjęcia?
Obciach w żeńskim więzieniu
[Derek Wan „Bunt zmarłych” - recenzja]
Zawsze, kiedy widzę na okładce płyty – zwłaszcza słabego filmu, jak na przykład „Bunt zmarłych” – tekst w rodzaju „Jest tu wszystko, czego mógłby chcieć fan horroru”, zastanawiam się, jak naprawdę wygląda powszechne wyobrażenie owego fana. Czy rzeczywiście szczytem jego marzeń powinny być urywane gumowe kończyny, chlustająca czerwona farba i ziarniste, odbarwione zdjęcia?
Wspomniany we wstępie tekst rozbraja enigmatycznością i zarazem wieloznacznością, świadcząc albo o bardzo niskim mniemaniu jego autora na temat fanów horroru, albo o niezbyt rozsądnym wycięciu zdania z kontekstu, w jakim pierwotnie zostało umieszczone. Tak czy siak, fraza mocno denerwuje, zwłaszcza gdy zapoznać się z zawartością opakowania. Pozostałe dwa teksty z okładki co najwyżej bawią swoją przewrotnością. Cytat „Pełen akcji, nagości i krwawej jatki” o tyle nie mija się z faktami, że wszystkie wzmiankowane elementy rzeczywiście licznie występują w „Buncie zmarłych”. Należy jednak nadmienić, że ilość zdecydowanie nie przechodzi tutaj w jakość. I to mówiąc niesłychanie oględnie. Podobnie jest ze zwrotem „Najlepszy film o zombie w więzieniu dla kobiet!”, gdzie słowo „najlepszy” należy raczej rozumieć przez „jedyny”. A skoro jedyny, to i – ma się rozumieć – najlepszy w danej kategorii.
O klasie filmu od pierwszych scen świadczą paskudnie odbarwione i ziarniste zdjęcia, wzbogacone od czasu do czasu wrażeniem braku ostrości. Żywsze kolory pojawiają się na ekranie wyłącznie wtedy, gdy akcja przenosi się pod gołe niebo albo do pomieszczeń ze świecącymi się żarówkami, co by znaczyło, że w ramach oszczędności w ogóle nie zatrudniono oświetleniowców. Równie źle jest z grą aktorską, o którym to zjawisku chyba mało kto na planie tak na dobrą sprawę słyszał.
Początkowe sceny to tak naprawdę retrospekcja. Tony Todd (w dredach i kuriozalnych okularach) szlifuje sobie pilnikiem zęby, wycina kamykiem wzorki na skórze, po czym wstaje i dumnie idzie na swoją egzekucję, która polega na… chyba odessaniu go z krwi, bo trudno mi zgadnąć, cóż to innego mogłoby to być (zapewne chodzi o wstrzyknięcie trucizny, ale nie słyszałem, żeby w tym celu najpierw odsysać ze skazańca coś pod litr krwi). Oczywiście skazaniec – jak rozumiem, żeby było oryginalnie – jest mordercą policjantów i ciężarnych kobiet (Amerykanie chyba nie mogą sobie wyobrazić kogoś bardziej zdeprawowanego). Po chwili strumyki krwi zaczynają płynąć po całym więzieniu, w dół, w górę i w ogóle w poprzek, co wpędza więźniów amok. Rzucają się mordować strażników, wywijając zdumiewająco szeroką gamą narzędzi (no cóż, każdy widać mógł w celi przechowywać ulubione noże, drągi lub nunczako). Bunt zostaje jednak dość szybko stłumiony, głównie dzięki akcji czterech dzielnych strażników, zaś ciała oraz OBJEDZONA CZASZKA Todda (co ją objadło, nikt się nie zająknął) lądują w płytkim grobie, wykopanym na więziennym trawniczku. Bo przecież nikt z urzędników chyba się nie zorientuje, że gdzieś wcięło co najmniej kilkunastu więźniów, prawda?
Lata sobie płyną, i oto w budynku, który był świadkiem krwawych wydarzeń, powstaje instytucja nosząca miano Eksperymentalnego Ośrodka Resocjalizacyjnego dla Kobiet. Wszystkie przebywające tutaj kobiety noszą wściekle pomarańczowe (czy też łososiowe?) podkoszulki, na które mają narzucone obrzydliwie różowe dresy. Jak to w więzieniu. Skromne fundusze nie pozwoliły zatrudnić atrakcyjnych wizualnie dziewczyn, więc po ekranie szlajają się przeważnie niezbyt urodziwe babska, co robi się w ogóle nieciekawe, gdy dochodzi do scen rozbieranych pod prysznicem. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż film został wyprodukowany przez Fever Dreams, firmę ewidentnie w jakiś sposób spokrewnioną z opisywanymi przeze mnie w recenzji „
Karmy dla bestii” Seduction Cinema oraz E. I. Independent Cinema. Tam zaś uroda aktorek ma trzeciorzędne znaczenie, producentom chodzi bowiem głównie o to, by dziewczyna – brzydka czy nie – chętnie i bez skrępowania obnażała biust. W „Buncie zmarłych” tak właśnie się dzieje, zwłaszcza że w obsadzie znalazły się obie lokomotywy wspomnianych wytwórni – Misty Mundae i Ruby Larocca.
Eksperymentalność placówki ma ponoć polegać na resocjalizacji przez pracę (żadne tam robótki ręczne, tylko bezustanne porządkowanie zapuszczonego trawnika) oraz na wzmacnianiu pensjonariuszek odpowiednim żywieniem i zastrzykami witamin. W tle można nawet złowić okiem jakieś wielobarwne kocyki oraz kilka pluszaków (czy powinienem napisać „więziennych”?). Mimo tych luksusów jedna z więźniarek wybiega nocą na zewnątrz budynku i zaczyna snuć się po trawniku (czytaj: dokonuje ucieczki; aczkolwiek doprawdy nie wiem, jak biedactwo zamierzało przeskoczyć wysoki mur otaczający spacerniak). Nagle dziewczę skręca sobie kostkę i… jakaś nienazwana siła zasysa nieszczęśnicę pod ziemię.
Nazajutrz wiara, absolutnie nie zwróciwszy uwagi na brak jednej owieczki, zapamiętale katuje trawnik rozmaitej maści narzędziami ogrodniczymi, dochodząc w pewnym momencie do wniosku, że przecież można się pobić na motyki i bejzbole (tak, tak, te ostatnie to najwyraźniej jedno z podstawowych narzędzi ogrodniczych w amerykańskich więzieniach; przynajmniej wedle twórców). Żeby było „barwniej”, więzienny lekarz, bodaj jedyny facet w okolicy – naturalnie jeśli uznać, że „coś” o aparycji NRD-owskiej sztangistki rzeczywiście jest kobietą – nie tylko korzysta ile wlezie z sytuacji, dobierając się do każdej pacjentki, która tylko trafi do jego gabinetu, ale i prowadzi podejrzane eksperymenty. Pracując w warunkach iście skandalicznego brudu, wstrzykuje kilku wybranym kobietom jakiś krwisty preparat, który za każdym razem robi „hhhhyyyyyyyyyh” (czytaj: twórcy dokonują cudów, by przekonać widza, że w strzykawce czai się czyste ZŁO). W efekcie owe kilka poddanych zastrzykom pensjonariuszek nabiera nagle niebywałej siły i odporności na ból. Co oczywiście prowadzi do rozmaitych, niezamierzenie komicznych bójek (polecamy choćby scenę okładania przeciwniczki gaśnicą).
A to wcale nie koniec atrakcji. Oto bowiem główna bohaterka, troszcząc się o ciężarną koleżankę, w pewnym momencie wynosi ją na spacerniak (nieważne, w jakim celu), gdzie kobieta nagle dostaje krwawienia. Oczywiście dzieje się to bezpośrednio nad grobem demonicznych buntowników (tych z trzeciego akapitu niniejszej recenzji), dzięki czemu trupy wracają do życia i raźno ruszają zbierać krwawe żniwo po więziennych korytarzach.
Na łopatki rozkłada więc „Bunt zmarłych” nie tylko kiepska realizacja, ale i niezbyt mądra fabuła, o bzdurnych dialogach nie zapominając. Owszem, znam sporo zombie-horrorów znacznie gorszych od tego, ale dla kogoś, kto umoczył w płycie z tym filmem swoje ciężko zarobione pieniądze, raczej marna to będzie pociecha.
Ogólnie należy rozróżniać jeszcze podgatunki horroru. Zdecydowanie nie wszystkie mają na celu przestraszyć widza. Wyżej opisany film najprawdopodobniej łapie się w ramy podgatunku "gore" do którego należą m.in. takie "wspaniałe" pozycje jak choćby "Martwica mózgu" czy "Toksyczny mściciel". W filmach gore próżno szukać elementów strasznych (przynajmniej dla widza starszego niż 7 lat), można ewentualnie mówić o obrzydzeniu jeśli ktoś ma na prawdę słaby żołądek, a tak na prawdę to tego typu produkcje są po to żeby widza rozbawić. Wziąć, paczkę chipsów, kilka butelek piwa i śmiać się do rozpuku, wtedy można docenić tego typu kino.
A jeśli ktoś chce się bać to niech sięgnie po azjatyckie urban horror.