„Zabójcze karaluchy” to klasyczny przykład dystrybutorskiej taktyki kameleona. Dla poprawienia wyników sprzedaży, mierny kryminał z elementami sf przyobleczony został w skórkę horroru, zaś Mickey Rourke, widoczny na ekranie przez dosłownie kilka minut, awansował na pierwsze miejsce w obsadzie.
Banda sześcionogich morderców
[John Allardice „Zabójcze karaluchy” - recenzja]
„Zabójcze karaluchy” to klasyczny przykład dystrybutorskiej taktyki kameleona. Dla poprawienia wyników sprzedaży, mierny kryminał z elementami sf przyobleczony został w skórkę horroru, zaś Mickey Rourke, widoczny na ekranie przez dosłownie kilka minut, awansował na pierwsze miejsce w obsadzie.
John Allardice
‹Zabójcze karaluchy›
Wpychanie na siłę wszystkiego, co się da, do worka z napisem „horror” przynosi krzywdę zarówno potraktowanym tak filmom, jak i samemu gatunkowi. Nikogo jednak z dystrybutorów to nie obchodzi, bowiem najważniejsza rzecz to wcisnąć klientom jak najwięcej towaru. A jak wiadomo, fani kina grozy stanowią liczne, dość wierne gatunkowi grono i często bez mrugnięcia okiem łykają wszystko opatrzone odpowiednią plakietką. Jednak nawet i oni miewają ograniczone zapasy cierpliwości, czego doświadczyła na własnej skórze Carisma, dorzynając całkiem popularną początkowo serię „Kino Grozy” umieszczaniem w niej filmów produkcji amatorskiej oraz takich, które z horrorem miały niewiele wspólnego. „Zabójcze karaluchy” to właśnie jeden z takich gwoździ do trumny.
W mieście zaczynają mnożyć się tajemnicze zgony. Ofiary są pozbawione krwi, noszą zagadkowe ślady na skórze, a także brakuje im większości organów wewnętrznych (nie wiadomo, w jaki sposób usuniętych). Z początku wydaje się, że wszystko to jest dziełem lokalnej sekty (tu właśnie na moment pojawia się Mickey Rourke, w skandaliczny wręcz sposób odgrywając jej szefa), ale prowadząca dochodzenie policjantka nie za bardzo w to wierzy. Jej wątpliwości pogłębia brat jednej z ofiar, dowodzący, że w całym tym zamieszaniu istotną rolę najprawdopodobniej odgrywają karaluchy. I to bynajmniej nie takie zwykłe, wprost z kanalizacji, a wyhodowane w laboratorium (być może rządowym) i zdalnie sterowane. Reszta akcji to dochodzenie prawdy przez tę dwójkę.
Fabuła nie jest więc skomplikowana, intrydze daleko do oryginalności, nie ma tu też miejsca na niezapomniane aktorskie kreacje. Ot, zwyczajny, zrealizowany za niewielkie pieniądze kryminałek na pograniczu thrillera, wzbogacony o wątek lekko zmodyfikowanych genetycznie owadów, które co pewien czas istną ławicą rzucają się na kogoś z obsady. W tej sytuacji, przy najlepszych nawet chęciach, mimo kilku gwałtownych zgonów i hordy sprytnych karaluchów, nie sposób zaliczyć tego filmu w poczet kina grozy. Jest na to zwyczajnie zbyt grzeczny i nijaki. Z pewnością jednak nie były to jedyne powody, dla których film zebrał tak kiepskie opinie w Internecie.
Jak sądzę, złożyło się na to kilka czynników, z oszukańczym przypisaniem gatunkowym na czele. Zapewne niebagatelną rolę odegrała tutaj wyraźnie zauważalna nędza finansowa twórców. Ciężko bowiem o pozytywne nastawienie wobec filmu, którego pierwszych kilka minut (a konkretnie efektowny rajd autobusem przez ruchliwe ulice) jest żywcem przeklejone z hitu sprzed lat – z „Czerwonej gorączki” z Arnoldem Schwarzeneggerem. Czy twórcy „Zabójczych karaluchów” naprawdę myśleli, że przed ekranem zasiądą wyłącznie albo nastolatkowie, którzy mało co jeszcze widzieli, albo wyjadacze dręczeni przez zaawansowanego Alzheimera? Że nie rozpoznają charakterystycznej sceny? Przecież to jawna bezczelność i lekceważenie widza. Z biegiem seansu okazuje się zresztą, że wszystko, co wygląda bardziej wystawnie, jakiś wybuch czy kraksa, jest w całości przeklejane z innych filmów. Twórcy specjalnie tego zresztą nie ukrywali, podając w liście płac tytuły, na których dokonano kanibalizmu. Ofiarami tego procederu, prócz wspomnianej „Czerwonej gorączki”, padły jeszcze „Bohater ostatniej akcji”, „Reakcja łańcuchowa” i „Godziny szczytu”.
Podobnie jest z obecnością Rourke’a na planie. Pojawia się na chwilę, odgrywa rólkę, którą równie dobrze mógłby dostać byle neptek z ulicy, i znika bez śladu. Ale dzięki temu można napisać na okładce, że w obsadzie jest znany aktor, i zwabić – przy odrobinie szczęścia – rzesze zaciekawionych jego występem klientów.
Jako że na to wszystko nakłada się garść niedoróbek realizacyjnych (wyczuwalna sztuczność lokacji, tandetne udźwiękowienie) i zwyczajnych baboli logicznych (szybki rzut oka na zaszyfrowany tekst pozwala stwierdzić, że list został wysłany przez wywiad wojskowy; policjantka dostaje burę za to, że pojechała sprawdzić podejrzanego), „Zabójcze karaluchy” mają wszelkie prawo rozczarowywać. Z drugiej jednak strony – film nie jest znowuż aż tak strasznie zrealizowany, zwłaszcza w porównaniu z innymi niedrogimi produkcjami, zaś na plus z pewnością zaliczyć mu można dość sensownie odmalowane postaci, które przeważnie zachowują się całkiem naturalnie. Nie ma też tutaj wymyślanych specjalnie na potrzeby filmu, nieistniejących w rzeczywistości przeglądarek internetowych czy abstrakcyjnych programów pocztowych, co jest bolączką większości – i to nie tylko podrzędnych – produkcji. Na ekranie komputera jest po prostu to, co na co dzień się tam widuje.
Gdyby więc potraktować „Zabójcze karaluchy” jako thriller sf, a nie horror, a także gdyby zapomnieć, że występuje tutaj Mickey Rourke, to film spokojnie będzie w stanie obronić się jako niezobowiązująca, znośnie zrealizowana wieczorna rozrywka. O tyle interesująca, że pozbawiona przestojów i przy odrobinie dobrej woli potrafiąca przywiązać do bohaterów.