Jedyne dreszcze grozy może budzić w „Oprawcy” jego oryginalny tytuł: „Brutal”. Całą resztę można skwitować popularnym w niektórych kręgach określeniem „wieś tańczy i śpiewa”.
Dramat w Kalifornii
[Ethan Wiley „Oprawca” - recenzja]
Jedyne dreszcze grozy może budzić w „Oprawcy” jego oryginalny tytuł: „Brutal”. Całą resztę można skwitować popularnym w niektórych kręgach określeniem „wieś tańczy i śpiewa”.
„Oprawcy” to kolejna „perełka inaczej” z wydawanej ongiś przez Carismę serii Kino Grozy. Zgodnie z niechlubną tradycją, film nie ma absolutnie nic wspólnego z horrorem. Jest nawet gorzej. W ogóle nie wiadomo, do jakiej kategorii go wrzucić. Kryminał? A co to za kryminał, w którym już od pierwszej sceny wiemy, kto zabił? Film obyczajowy? Wolne żarty! Chyba że weźmiemy pod uwagę badanie obyczajów skrajnie niekompetentnej ekipy, która sprokurowała tego zbuka. Odpadają też thriller (dychawiczna akcja w zaniku), komedia (kilka żałosnych prób rozśmieszenia widza może skutkować co najwyżej wrzodami na żołądku), romans (są kłopoty sercowe, ale romantyczności w nich tyle, co w młocie pneumatycznym) i dramat (oj, tego akurat tu jest w nadmiarze, ale niekoniecznie w fabule). Czym więc to jest? Kto ich tam wie…
Gorzej, że nie sposób doszukać się w „Oprawcy” bodaj jednego porządnie zrobionego elementu. Dokładnie wszystkie składowe, w ten czy inny sposób, objawiają amatorszczyznę w najgorszym możliwym wydaniu, stawiając pod znakiem zapytania kwalifikacje zawodowe dosłownie całej ekipy.
Na przykład scenariusz (i zarazem reżyseria, bo obie te rzeczy robił jeden facet, Ethan Wiley, reżyser m.in. „Domu II”). Mówiąc prosto – fabuła tutaj nie istnieje. Ot, pewien facet morduje lokalne dziewczyny, a policjantka usiłuje go złapać. I już. To naprawdę wszystko. To znaczy – tak, są jakieś żałosne poboczne wątki, bo w końcu po coś tkwią tutaj rozmieniający się na coraz mniejsze drobne Jeffrey Combs („flirtujący” z bohaterką szeryf, ciągle podkreślający, że chce wygrać w wyborach) oraz Michael Berryman (posiadający psy do tropienia autystyk), jednak nie wnoszą one nic wartościowego do całej historii. Podobnie jest z akcją. Owszem, dramatis personae chodzą lub jeżdżą po wsi, psy od czasu do czasu tropią, a chmury przesuwają się leniwie po niebie, ale na tym sprawa się kończy. Co do dialogów – tych akurat jest dużo. Aczkolwiek niedobrych. W rodzaju:
- Masz miękkie serce, co? - Gdzie indziej jestem twardy. - Podoba mi się, gdy pokazujesz swoją wrażliwość. - A mnie, gdy pokazujesz ciało.
Zdaję sobie sprawę, że osiemnastego wymiaru dodało im zapewne polskie tłumaczenie, ale ze względu na ogólną lichotę filmu nawet nie pokuszę się o dawanie przykładów translatorskiej niekompetencji. Przecież i tak nie zepchnę oceny nawet o ćwierć oczka niżej, bo się zwyczajnie nie da.
Gra aktorska – podobnie jak psychologia postaci: nie stwierdzono. Praktycznie cała obsada podchodzi olewczo do swoich ról, niespecjalnie się tym nawet przejmując. Momentami można wręcz odnieść wrażenie, że część bohaterów przeszła w którymś okresie swego życia lobotomię, bo to po prostu niemożliwe, żeby normalni, zdrowi ludzie snuli się w tak ślimaczym tempie i wypowiadali się z tak wyraźnym wysiłkiem. Sytuację usiłuje jeszcze jakoś ratować grająca policjantkę Rachel Stone, ale – tak po prawdzie – robi to zupełnie niepotrzebnie.
O jakości filmu i klasie scenariusza niech zaświadczy jedna z pierwszych scen, kiedy facet decyduje się podrzucić spotkaną na drodze dziewczynę w bardziej zamieszkane rejony. Gdy dojeżdżają na miejsce, pasażerka proponuje gratyfikację w postaci seksu. Właściciel auta jednak rezygnuje z tej przyjemności (nienormalny, co nie?). Wyraźnie wkurzona dziewczyna chwyta więc za klamkę, ale nie mogąc otworzyć drzwi, prosi kierowcę o pomoc. On wyciąga rękę w kierunku klamki, ale w tym momencie dziewczyna… łapie jego dłoń i dociska do swojej piersi, krzycząc z oburzeniem „Spadaj! Nie pozwoliłam ci mnie dotykać.” (powinno być bardziej gramatyczne i zgodnie z oryginałem „Nie pozwoliłam ci dotykać moich piersi”, ale obiecałem, że nie będę się pastwił na tłumaczeniem). Zaraz po tym wyjmuje… nóż i żąda od faceta wydania portfela. Żeby było jeszcze bardziej głupio, całej scenie towarzyszy jakaś absurdalna, symfoniczna muzyka. Wierzyć się nie chce, ale to było kręcone zupełnie na serio!
Kolejnym kwiatkiem są zdjęcia. Film kręcono w Kalifornii, gdzie jest doskonałe nasłonecznienie i wspaniałe plenery, widoczne zresztą kątem obiektywu w paru ujęciach. Gdzie jednak rozgrywa się akcja? W zamkniętych pomieszczeniach i po krzakach. A jak na otwartym terenie, to tylko w nocy. Dlaczego, na miłość boską?! W jakim celu kamerzysta krył się w chaszczach nawet wtedy, gdy zachodzące słońce dawało szansę na piękne zdjęcia? A w ogóle co za baran go uczył, że można filmować sceny dziejące się w cieniu drzew, stojąc pośrodku nasłonecznionego podwórka? W efekcie niemal wszystkie ujęcia w „Oprawcy” są albo za ciemne, albo niespecjalnie wyraźne, bo – jak na złość – geniusz od kamery stawiał sprzęt na statywie wyłącznie wtedy, gdy akcja działa się w jakimś pomieszczeniu. A jako że wszystkie morderstwa i związane z nimi chlustanie robiącym za krew dżemem mają miejsce w nocy, i to gdzieś w licho oświetlonym samochodowymi reflektorami plenerze, ciężko dostrzec szczegóły. A właśnie owe ultrarzadkie sceny z zębatym nożykiem czy jakąś teleskopową halabardą były jedynymi elementami, które mogłyby wnieść nieco życia do fabuły. A tak – nici z tego.
Od wielkiego dzwonu monotonię amatorszczyzny i wiecznie pogrążonego w mroku ekranu próbują przełamać wstawki humorystyczne. Niestety, o ile nawet kilka z nich rzeczywiście potrafi na moment wywołać u widza odpowiedni skurcz mięśni warg, to w najmniejszym stopniu nie potrafią one poprawić negatywnego nastawienia do wściekle nudnego, przewidywalnego, schematycznego, koszmarnie zagranego i najzwyczajniej w świecie głupiego filmu. Szczególnie, że spora część tego humoru bazuje na próbie przekonania widza, że występujące w filmie postaci to krańcowi idioci, w co akurat śmiesznie łatwo uwierzyć i bez „dowcipnych” wstawek. „Oprawca” nie wywoła więc w widzu żadnego dreszczu emocji, chyba że za taki uznamy złość na skandaliczną kradzież czasu i pieniędzy zarówno ze strony twórców tego knota, jak i dystrybutora, który bezprawnie przylepił mu łatkę horroru.