To miło, że Steven Seagal wykazał zainteresowanie obcym mu dotąd gatunkiem, jakim jest horror, aczkolwiek zrobił to zupełnie niepotrzebnie. Zrealizowane dzięki temu zainteresowaniu „Naprzeciw ciemności” raczej nie jest filmem, którym warto by się chwalić.
Wampiry a sprawa jelit
[Richard Crudo „Naprzeciw ciemności” - recenzja]
To miło, że Steven Seagal wykazał zainteresowanie obcym mu dotąd gatunkiem, jakim jest horror, aczkolwiek zrobił to zupełnie niepotrzebnie. Zrealizowane dzięki temu zainteresowaniu „Naprzeciw ciemności” raczej nie jest filmem, którym warto by się chwalić.
Richard Crudo
‹Naprzeciw ciemności›
Steven Seagal, który miał (chyba) swoje pięć minut w kinematografii, ostatnimi czasy wyczynia cuda, byle tylko wrócić na świecznik. Poniekąd sztuka ta mu się udała, trafił bowiem w końcu na plan „
Maczety”, gdzie wypadł nadspodziewanie dobrze. Jednak nim tak się stało, rok w rok kręcił coraz dziwniejsze filmy sensacyjne, w których bezskutecznie usiłował wmówić widzom, że przyrost masy brzusznej to to samo, co przyrost masy mięśniowej. Nie inaczej jest w „Naprzeciw ciemności”, gdzie opięty w czarną skórę, ze zdecydowanym brakiem finezji ciacha dziesiątki krwiopijców i jelitożerców dalekowschodnią szabelką.
A wszystko dlatego, że w wyniku jakiejś bliżej niesprecyzowanej plagi, bliżej niesprecyzowana liczba ludzi w bliżej niesprecyzowanym amerykańskim mieście (z fabuły wynika, że problem wcale nie dotyczy całego kraju) zmieniła się w stwory będące wypadkową zombie i wampira. Dla uproszczenia hybrydy te zwał będę dalej zompirami. Przemienieni nieszczęśnicy, gnani łaknieniem… eee… To znaczy… W sumie wiadomo tylko tyle, że czegoś tam krwistego zompiry łakną, bo w końcu zajadają się ludzkimi wnętrznościami, ale co to konkretnie ma być, nie da się wywnioskować z fabuły. Wiadomo tyle, że nieszczęśnicy poruszają się wyłącznie nocą, rzucają się na swoje ofiary z charkotem, a usta mają pełne spiczastych zębisk. Tyle że… hmm… sztucznych. Co więcej, zompiry można zabić tak, jak zwykłego człowieka. Nie jest wymagane ani odcinanie głowy, ani wywlekanie na słoneczne światło (zresztą chyba nieszkodliwe dla nich), ani tym bardziej wbijanie kołka w serce. Czym więc te stwory są? Na czym tak naprawdę polega przemiana? Do samego końca nie sposób zgadnąć.
W każdym razie fabuła jest skonstruowana z grubsza dwutorowo. Głównym wątkiem, choć początkowo wcale się tak nie wydaje, jest próba wyrwania się kilku niezakażonych osób z opanowanego przez zompiry szpitala. Próba raczej absurdalna, bo jeśli idzie jeszcze zrozumieć zachowanie jakiejś parki, która przesiedziała gdzieś w ukryciu ładnych parę dni (tygodni?) i musi wyjść w poszukiwaniu żywności, o tyle grupa bodaj czterech osób ledwie co do szpitala weszła, mając nadzieję znaleźć tu jakieś leki dla zarażonej dziewczyny, zamkniętej w jakimś pomieszczeniu. A skoro weszła, tą samą drogą można by się też stąd wydostać. Ale nie. Pojawia się nagle kwestia mitycznego wyjścia gdzieś na drugim końcu kompleksu, za siedmioma klatkami schodowymi i siedmioma korytarzami, dokąd wiedzie najeżona niebezpieczeństwami droga, zakończona owianymi legendą drzwiami, do których otwarcia potrzebny jest prąd. A że generator ledwie już zipie, wskazany jest pośpiech. Chyba też mityczny, bo nikt się tutaj nie spieszy.
Równolegle poprowadzony jest wątek wyprawy do centrum miasta czwórki odzianych w czarne skóry łowców. Ich zadaniem, jako że szykowane jest bombardowanie tego rejonu (a w istocie chyba tylko tego nieszczęsnego szpitala), jest znalezienie i wyprowadzenie na bezpieczny teren osób, które uniknęły zarażenia. Grupa, dowodzona oczywiście przez Seagala, a oprócz niego składająca się z jeszcze jednego faceta oraz dwóch seksownych wojowniczek, ratowanie kogokolwiek traktuje jednak jako niewygodną ostateczność, koncentrując się na wyrzynaniu zompirów. A jako że są super-hiper wojownikami, nie mają żadnych elektronicznych gadżetów, bazując wyłącznie na swoim refleksie oraz rozmaitej długości ostrzach, broni maszynowej używając wyłącznie w ostateczności.
Grupa ze szpitala chadza więc sobie korytarzami, prowadząc niekończące się pogawędki o życiu (religia i pochodne), przeżyciu (zarazy) i zażyciu (marihuany), depcząc od czasu do czasu po ludzkich szczątkach. W tym czasie ich zarażona towarzyszka piłuje sobie pilniczkiem zęby, po czym podrzyna komuś gardło i zbiera cieknącą krew do kubeczka, boć przecie to niekulturalnie pić z czyjejś szyi, prawda? Dyskusje się ciągną, marsz się dłuży, zaś dłoń widza sunie powoli w kierunku klawisza stopu. Reżyser najwyraźniej przewidział takie zakusy, bo w momentach, kiedy cierpliwość widza zaczyna się gwałtownie kurczyć, na ekranie pojawiają się na parę chwil łowcy, proponując niezbyt krwawe i umiarkowanie widowiskowe rzezanie zompirów. Po czym znowu na plan pierwszy wracają perypetie szpitalnych pielgrzymów.
Akcja posuwa się do przodu. Główna grupa dzieli się na dwie mniejsze, dalej dyskutujące, zaś gdy jedna z tych mniejszych grup znów się dzieli, na scenę wkracza wreszcie komando łowców. Od tego momentu zaczyna się proces odwrotny – mozolne zbieranie wszystkich rozproszonych sierotek do kupy. Co nie znaczy, że w czasie, gdy Seagal i kumple – w takt przezabawnej, strasznie dętej muzyki – mordują kolejne zompiry, nie można usiąść sobie na ławeczce i trochę pogwarzyć…
Jak by jednak nie psioczyć na prostą i irytująco pustą fabułę, zabawa zaczyna się przy zompirach. Po przemianie, która chyba wcale nie wymaga śmierci pokąsanego, delikwent natychmiast zabiera się do udoskonalania swojego uzębienia (to jakiś imperatyw, czy jak?). Albo więc piłuje sobie ząbki w szpic, albo je wyrywa i zamiast nich wsadza śrubki czy jakieś inne drobne, ostre przedmioty, byle tylko pomagały właścicielowi… eee… Byle tylko mu pomagały. No. Bo do gryzienia wcale nie służą, gdyż – jak nadmieniłem wyżej – w zwyczaju jest nie spijanie krwi wprost z rozszarpanej zębami arterii, a eleganckie nabieranie krwi do kubeczka z profesjonalnie wykonanego nacięcia. Ba! W równie dystyngowany sposób przebiegają posiłki. Za szwedzki stół służy wówczas delikwent położony na szpitalnym operacyjnym blacie. Zompiry w ciszy i skupieniu raczą się zwłokami, zgodnie schylając głowy i wyciągając zębami festony jelit, wcale się przy tym nie brudząc.
Żeby dopełnić obrazu tej przedziwnej mieszanki wampira i zombie dodam, że zompira można znokautować kopniakiem w jaja (pamiętacie śruby zamiast zębów, prawda?), a od czasu do czasu można z nim nawet pogadać, bowiem bestie są wcale inteligentne (zdaje się, że niektóre wręcz nabierają inteligencji po ugryzieniu). Cały ten oszałamiający konglomerat sprawia wrażenie, jakby scenarzysta w ogóle nie myślał nad tym, jakie to ma być stworzenie, wpychając do skryptu wszystko, co tylko mu do głowy przyszło i nie zastanawiając się wcale, co z tego wyjdzie. Podobnie jest z „bombardowaniem miasta”, czyli nalotem PIĘCIU samolotów (ekipy nie stać było na prawdziwe zdjęcia ataku, więc wszystkie dźwięki odpalenia rakiet są może i w porządku, tyle że samych rakiet zabrakło) wyposażonych w broń konwencjonalną, która zniszczyć może co najwyżej kilka budynków, a nie całe miasto.
Mimo to film daje się nawet oglądać, głównie ze względu na dość liczne potyczki z zompirami, niezłą charakteryzację, jak również porozrzucane tu i ówdzie drobne smaczki. A już z pewnością wart wszelkich pieniędzy jest widok Seagala szlachtującego kataną małego chłopca. Zważywszy na image aktora, a także na kraj, który przyłożył ręki do powstania tego filmu (USA), jest to scena ze wszech miar nietypowa i mimo wszystko zdumiewająca. Prócz niej jednak „Naprzeciw ciemności” jest oceanem przeciętności, zarybionym przez mniejsze bądź większe głupstewka.