Nie trafia do mnie przewrotne poczucie humoru osób, które kwalifikują „Narodziny obłędu” jako horror. To prawda, przez chwilę biega tu kobieta z nożem, ale bynajmniej nie robi tego po to, by straszyć widza.
Noworodek a sprawa myszy
[Isaac Webb „Narodziny obłędu” - recenzja]
Nie trafia do mnie przewrotne poczucie humoru osób, które kwalifikują „Narodziny obłędu” jako horror. To prawda, przez chwilę biega tu kobieta z nożem, ale bynajmniej nie robi tego po to, by straszyć widza.
Isaac Webb
‹Narodziny obłędu›
EKSTRAKT: | 30% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Narodziny obłędu |
Tytuł oryginalny | First Born |
Dystrybutor | Vision |
Data premiery | 27 maja 2007 |
Reżyseria | Isaac Webb |
Zdjęcia | Alejandro Martínez |
Scenariusz | Isaac Webb |
Obsada | Elisabeth Shue, Steven Mackintosh, Kathleen Chalfant, Khandi Alexander, Anne Wolf, Blair Brown, Phillip V. Caruso, Matt Dickinson, Mia Dillon |
Muzyka | John Frizzell |
Rok produkcji | 2007 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 95 min |
Gatunek | dramat, groza / horror |
EAN | 5907176893700 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Narodziny obłędu” to jeden z tych filmów, które podpadają pod kategorię „obezwładniająca nuda”. Z horroru nic tu bowiem nie ma, z thrillera jest nóż (przez chwilę), z historii obyczajowej poród, a z dramatu zwichnięta (od ziewania) szczęka widza. Być może jest to zbyt ostra opinia, ale osobiście nie znoszę filmów, w których scenarzysta powoli, acz nieubłaganie pcha do worka z napisem „intryga” wątki, szczegóły i obietnice, a worek mimo to do samych napisów końcowych pozostaje pustym flakiem.
Kłopoty nastręcza już samo opisanie fabuły. Bo jej tu praktycznie nie ma. Otóż baletnica (to jakaś podejrzana sprawa, bo tancerki w wieku 44 lat – a tyle ma aktorka i formalnie na tyle mniej więcej wygląda jej postać – są raczej białym krukiem w takim zawodzie, szczególnie jeśli nie mają wyrobionego nazwiska) stwierdza po kolejnym występie, że jej złe samopoczucie raczej nie wynika z infekcji, a bierze się stąd, że zaszła w ciążę. Szczęśliwa, tak jak zresztą i jej mąż, po chwili wahania zgadza się na przeprowadzkę na przedmieścia, gdzie będą lepsze warunki na urodzenie i wychowanie dziecka. Nowy dom jest ogromny, starając się więc jak najlepiej zagospodarować ogromną przestrzeń, bohaterowie urządzają sypialnię noworodka… dwadzieścia metrów od swojej. Kochający rodzice będą jednak mieli podgląd na bobasa dzięki zamontowanej tam kamerze. I tak się zastanawiam – normalne to u Amerykanów, czy tylko bezdzietnemu scenarzyście jakaś bzdura strzeliła do łba? Kto to widział umieszczać łóżeczko z budzącym się co chwila brzdącem na środku gigantycznego, niemal zupełnie pustego pokoju, w dodatku oddalonego o lata świetlne od wygodnej, przytulnej sypialni rodziców? To jakaś tortura miała być, czy co?
Potem zaczynają się ciekawe (choć chyba tylko według scenarzysty) przypadki. Najpierw w domu pojawia się mysz (biała?), następnie matka podnosi bohaterkę na duchu w sposób mocno niekonwencjonalny („Joga gówno ci pomoże, jak zaczniesz wyciskać z siebie czterokilogramowego pasożyta”), w końcu pies truje się trutką na myszy (przepraszam, ale jakiej wielkości myszy miał na myśli producent produkując swój specyfik, skoro od mikrej dawki pies schodzi w kilkanaście minut?). Potem jest już z górki (dla wszystkich, łącznie z widzami). Kobieta rodzi dziecko i zaczyna się codzienna gehenna z nocnym bieganiem przez pół domu, odciąganiem mleka z piersi (śmiesznie skomplikowanym mechanizmem nabytym zapewne za bardzo grube pieniądze), a także okazjonalnym zatrzaśnięciem się w piwnicy. W tym momencie na ekranie pojawia się zatrudniona przez męża niańka.
Innymi słowy fabuła filmu się rozwija, nieustannie i bezapelacyjnie, aczkolwiek w niewiadomym kierunku. Po czterdziestu minutach seansu wciąż bowiem nie wiadomo, co też złego ma wynikać z silnie punktowanych przez scenarzystę i reżysera obecności myszy, lalki, cudzego pamiętnika oraz ekraniku monitora, na którym widać łóżeczko dziecka. W efekcie ma się coraz silniejszą ochotę zatrzymać film i odpocząć, choćby podczas obierania ziemniaków, które to zajęcie ma przynajmniej jasny cel – osiągnąć bulwę gładką, jasną, bez najmniejszych plamek, którą będzie można chlupnąć w wodę i zagotować. A tu – nic. „Narodziny obłędu” się ogląda, ogląda, ogląda i ogląda, z biegiem czasu coraz mocniej tracąc nadzieję, że w końcu coś się stanie. Bo to horror ponoć. Albo thriller. Zależnie, na który portal zerknąć. Ba! Nie miałbym nawet nic przeciwko historii obyczajowej, byle by miała – do diaska – kapkę sensu!
I nawet jeśli tematyka filmu, dotykająca szoku poporodowego, jest obiecująca i stwarza szeroki wachlarz możliwości twórczej wypowiedzi, i to wcale niekoniecznie mającej budzić dreszcze grozy, to ślamazarne wykonanie morduje chęć dotarcia do końca historii. Jest tyle innych filmów o psychologicznych problemach rozmaitej natury, i to wykonanych ze znacznie większą maestrią, że babranie się z fabułą „Narodzin obłędu” jest zwyczajnym marnotrawieniem czasu. Gdy intryga zaczyna łapać kierunek mniej więcej po godzinie seansu, a sięga po wzbudzanie dreszczu po kolejnych dziesięciu minutach (i to na krótką chwilę), na ratowanie filmu jest już zbyt późno. A czekanie na sprytnie zrobioną puentę jest bez sensu, gdyż jedna minuta, jak elegancko podana by nie była, nie wynagrodzi półtorej godziny oceanu nudy.
Bo jedyne, co można dobrego o tym filmie powiedzieć, to to, że jest bardzo kulturalnie zrealizowany. Piękna, liryczna czołówka z zachwycająco eleganckim nowoczesnym baletem wzbudza po prostu zachwyt. Można by ją swobodnie puszczać jako samodzielną suitkę i żadnemu ze swoich twórców nie przyniosłaby wstydu. Równie porządnie wykonane są wszystkie techniczne składowe opowieści – zdjęcia, udźwiękowienie, montaż (no dobrze, montażysta miał momentami lekkie ADHD). Duże wrażenie robi również estetyczna, niekiedy klinicznie wręcz sterylna scenografia, aczkolwiek czasami aż nazbyt sterylna, bowiem niektóre pomieszczenia wyglądają raczej jak wystawa designerska, niż prawdziwe mieszkanie.
W efekcie „Narodziny obłędu”, nakręcone z poważnym przerostem ambicji nad umiejętnościami, można uznać za zamiennik wyłupywania granitu w kamieniołomie, bowiem narastająca nuda i zmęczenie ustawicznym śledzeniem wszystkich detali, bo a nuż któryś będzie miał później znaczenie (a de facto nie ma), potrafi solidnie wymęczyć widza i zamordować w nim najmniejsze resztki zadowolenia z eleganckiej strony technicznej.