Niekiedy można się zastanawiać, po co w ogóle powstają produkcje w rodzaju „UKM – Maszyna do zabijania”. Sensu – za grosz, akcji – niedomiar, niedobrych dialogów – obfitość.
Raz w żyłę, i na front
[David Mitchell „UKM - Maszyna do zabijania” - recenzja]
Niekiedy można się zastanawiać, po co w ogóle powstają produkcje w rodzaju „UKM – Maszyna do zabijania”. Sensu – za grosz, akcji – niedomiar, niedobrych dialogów – obfitość.
David Mitchell
‹UKM - Maszyna do zabijania›
EKSTRAKT: | 20% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | UKM - Maszyna do zabijania |
Tytuł oryginalny | UKM: The Ultimate Killing Machine |
Reżyseria | David Mitchell |
Zdjęcia | Marcus Elliott |
Scenariusz | Tyler Levine, Tim McGregor |
Obsada | Michael Madsen, Mac Fyfe, Steve Arbuckle, Victoria Nestorowicz, Erin Mackinnon, Simon Northwood, Deanna Dezmari, John Evans, Billy Parrott |
Muzyka | Craig McConnell |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 90 min |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W czasach, gdy seria Kino Grozy była jeszcze na topie i zdawało się, że Carisma nie nadąży z dostarczaniem na rynek płyt z nowymi filmami, zapadła decyzja o wypuszczeniu nowej odnogi – Kina Grozy Extra. Niestety, na jej inaugurację wybrano filmy wyjątkowo słabe, w związku z czym całe przedsięwzięcie błyskawicznie zaczęło lecieć na pysk, nawet mimo wydania w późniejszym terminie „R-Point” i „Ostatniego domu po lewej”. Dopiero kolejne części „Mistrzów horroru” okazały się strzałem w dziesiątkę, tyle że wówczas nakłady płyt miały już tendencję spadkową i coraz trudniej było kupić wydawane przez Carismę tytuły.
„UKM – Maszyna do zabijania”, która zainicjowała Kino Grozy Extra, z pozoru wygląda na kino dalekie od niskiego budżetu. W końcu pożarła 5 milionów dolarów i w ramach tej ceny może się pochwalić niezgorszymi zdjęciami oraz Michaelem Madsenem w jednej z głównych ról. Sęk w tym, że niewiele więcej dobrego można o niej powiedzieć.
Początek jest klasycznie schematyczny. Gdzieś w tajnym wojskowym laboratorium jakiś szalony naukowiec prowadzi eksperymenty na cierpiących na syndrom Zatoki Perskiej weteranach irackiej interwencji. Funduje im rozwiercanie żywcem szyjnego odcinka rdzenia kręgowego i wstrzykiwanie jakiejś podejrzanej substancji, która według założenia powinna zmieniać ich w prawdziwe maszynki do zabijania, niemożliwe do zatrzymania i niewrażliwe na ból. Sęk w tym, że coś w tym wszystkim idzie nie tak i przerabianie żołnierza w superżołnierza z różnych względów się nie udaje. Zmartwiony wyschnięciem źródełka „ochotników” naukowiec postanawia nieco spuścić z tonu i przerzucić się na świeżutkich rekrutów, głównie takich, którzy absolutnie nie nadają się do wojska. Uznał bowiem, że przy zmniejszeniu dawki preparat być może będzie w stanie zmienić najgorszą nawet sierotę bożą w prawdziwego żołnierza. Bez kosztownych i czasochłonnych szkoleń. I tu zaczyna się właściwa fabuła, kompletnie odmienna w duchu od tego, co twórcy zaserwowali w czołówce filmu.
Jesteśmy oto bowiem świadkami werbunku młodzieży, skuszonej perspektywą stabilnej, dobrze płatnej pracy. Procedura przesłuchań i wypełniania formularzy okraszona jest skoczną muzyczką z jakimiś piszczałkowymi pogłosami, co najwyraźniej ma zapewnić widza, że właśnie zrobiło się dowcipnie. Bo jedno zahukane dziewczę na zagajenie o narkotyki stwierdza, że mamusia raz dała jej aspirynę, a inny chłopak na pytanie o liczbę nocnych moczeń robi stropioną minę i upewnia się, czy chodzi o konkretną noc. No ubaw po kudłate pachy reżysera. Aż normalnie łzy człowiekowi ciekną w dekolt.
W przedstawionej widzowi grupie ochotników szczególnie wyróżniają się cztery osoby, wprost wyłażące ze skóry, żeby pokazać, iż są krańcowymi idiotami i nieudacznikami: płoche dziewczątko, bezdomna narkomanka, analfabeta oraz bumelant. W efekcie owa czwórka – w przeciwieństwie do reszty swoich bardziej zdolnych koleżanek i kolegów – nie trafia w szeregi wojska, a ląduje we wspomnianym laboratorium. Tam nasi milusińscy, nim nadejdzie moment borowania igłą dziur w kręgosłupie, oddają się koszmarnie sztucznej, sztampowej dyskusji, która PRAWDOPODOBNIE miała im zjednać widza (?) i zbudować psychologię postaci (?!). A wszystko w takt kwaczącej, skocznej muzyczki, nieznośnie przypominającej patriotyczne amerykańskie hity przerobione na modłę naszego swojskiego, siermiężnego disco polo. No i ta głębia wypowiedzi, jak na przykład: „A wsadzić ci w tyłek wycieraczkę do okien?” Swoją drogą możliwe, że część z tych atrakcji zawdzięczamy nie tyle scenarzyście, ile tłumaczowi.
Jeszcze tylko „badania lekarskie”, podczas którego nieśmiało odkasłujący analfabeta przestrzega: „Ostrożnie, bo mały żołnierz stanie na baczność” (lekarz jest kobietą, żeby nie było niedomówień), i już można niczego nieświadomych durniów ładować na krzesło i z zaskoczenia wwiercać im się igłą w kark. Tego samego dnia cała czwórka dojrzewa do ucieczki i rychło wsiąka w labirynt korytarzy. Od tego momentu fabuła ogranicza się do zabawy w kotka i myszkę z żołnierzami strzegącymi placówki, czemu początkowo z uśmiechem na twarzy przygląda się oficer nadzorujący cały eksperyment, czyli właśnie Madsen. Uśmiech znika mu jednak z twarzy, gdy do „zabawy” dołącza się ostatni żywy obiekt poprzednich eksperymentów, nie mający absolutnie żadnych oporów przed masakrowaniem osób zatrudnionych w instytucie. A mści się między innymi za to, że efektem ubocznym testów jest… STĘKANIE. Cała reszta „fabuły” to chodzenie, bieganie, znowu chodzenie, siedzenie, a wszystko to przeplatane dyskusjami prowadzonymi nadmiernie podniesionym bądź denerwująco przyciszonym głosem. I tak jest do samego końca. Naprawdę.
Gdzież więc podziały się te magiczne miliony wydane na film? Aktorzy grają nieznośnie manierycznie, efekty ograniczają się niemal wyłącznie do prezentowania przez kamerzystę rozdeptanego mięsa, scenografia to w sumie ze dwa-trzy pomieszczenia plus kilka załomów korytarza, zaś muzyka może i jest momentami skoczna, tyle że za każdym razem z innej parafii. W dodatku błyskawicznie rozwala najsłabsze nawet zalążeńki klimaciku, jakie tylko mogłyby się przypadkiem ulęgnąć podczas seansu, tak że nici z traktowania „UKM” jako horroru. Co więcej – nie sposób też odbierać go jako science fiction, bo wystarczyłoby podmienić tajemniczą substancję na pierwszy lepszy mocniejszy narkotyk, i wciąż mielibyśmy ten sam efekt: osobnika wściekłego, silnego i nieczułego na ból. Co więc zostaje? Chyba thriller. Piszę „chyba”, bo akcja umiera tutaj nawet nie w połowie historii, zostawiają widza w płonnej nadziei, że cały ten fabularny bajzel rzeczywiście zmierza w jakimś konkretnym kierunku.
„UKM – Maszyna do zabijania” jest więc klasycznym przypadkiem kinematograficznej kradzieży czasu i ze względu na miałkość fabuły oraz praktycznie zerowe emocje najlepszym pomysłem będzie jej konsekwentne unikanie.