Grupa bohaterów odcięta na stacji benzynowej? Nieznany organizm składający sobie nosiciela z elementów zabitych przez siebie ofiar? Brzmi trochę znajomo? Nic dziwnego, „Cierń” to do szpiku kości kino postmodernistyczne.
Patyczak-krwiopijca
[Toby Wilkins „Cierń” - recenzja]
Grupa bohaterów odcięta na stacji benzynowej? Nieznany organizm składający sobie nosiciela z elementów zabitych przez siebie ofiar? Brzmi trochę znajomo? Nic dziwnego, „Cierń” to do szpiku kości kino postmodernistyczne.
Toby Wilkins
‹Cierń›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Cierń |
Tytuł oryginalny | Splinter |
Data premiery | 3 kwietnia 2009 |
Reżyseria | Toby Wilkins |
Zdjęcia | Nelson Cragg |
Scenariusz | Ian Shorr, Kai Barry, Toby Wilkins |
Obsada | Charles Baker, Blake Sherman Jr., Jill Wagner, Polly Watt, Paulo Costanzo, Seth Belzer, Shea Whigham, Dennis Farell, Rachel Kerbs |
Muzyka | Elia Cmiral |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 82 min |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Cierń” to taki prawdziwie postmodernistyczny produkt, siedzący okrakiem na wielu popularnych koncepcjach i przeżuwający mnóstwo elementów zapożyczonych ze starszych, klasycznych już horrorów. Momentami to przeżuwanie wychodzi mu bokiem, ale w ogólnym rozrachunku nie ma co narzekać, bo twórcom udało się upichcić danie zaskakująco łatwo przyswajalne.
Opowieść zaczyna się gładko i potoczyście. Próbująca biwakować w pięknych okolicznościach przyrody parka przegrywa potyczkę ze zbyt skomplikowanym dla nich namiotem i postanawia poszukać motelu. Im bardziej obskurny, tym lepiej, bo będzie co wspominać. Niestety, ledwie wyjeżdżają z lasu, zostają napadnięci przez inną, uciekającą do Meksyku parę, której popsuł się samochód. Wspólna jazda nie trwa jednak długo. Auto najeżdża na jakieś kolczaste zwierzę i ze względu na uszkodzoną chłodnicę ekipa musi zatrzymać się na pobliskiej stacji benzynowej. Tam zaś zostaje zaatakowana przez chrzęszczącego i zginającego się w niewłaściwych miejscach sprzedawcę, dowodzonego przez… wyrastające mu z ciała, dziesięciocentymetrowe kolce. No cóż, pomysł nie brzmi może zbyt rozsądnie, ale zaręczam, że od strony wizualnej jest to zjawisko fascynujące i przerażające zarazem, tym bardziej, że nieszczęsna ofiara jest cały czas świadoma swojego położenia i błaga bohaterów o dobicie.
Wybucha panika. Jedna z dziewczyn przypadkiem ginie, zaś pozostała trójka czym prędzej zamyka się w budynku stacji, z przerażeniem obserwując poczynania obcego organizmu, który wiedziony pragnieniem krwi ożywia zwłoki zabitej i próbuje dobrać się do bohaterów. Sytuacja wydaje się beznadziejna. Na zewnątrz czai się ewidentnie obdarzony inteligencją stwór, który potrafi animować i w zadziwiający sposób modyfikować najmniejszy nawet fragment zwłok opanowanego nosiciela. Wewnątrz – parkę od namiotu wciąż terroryzuje porywacz, który zrywa nawet kabel od telefonu, żeby nie można było wezwać pomocy. Nie trzeba jednak wiele czasu, by w końcu i on pojął grozę położenia i zaczął współpracować przy obmyślaniu drogi ratunku.
Z powyższego opisu nietrudno wywnioskować, że fabuła jest prościutka i tak naprawdę ogranicza się do prób rozgryzienia natury stwora oraz do znalezienia sposobu zwrócenia czyjejś uwagi, bo szansa ucieczki bez pomocy kogoś z zewnątrz jest praktycznie bliska zeru. Nie są to jednak wysiłki ani jałowe, ani chaotyczne, próżno tu bowiem szukać klasycznego zbioru leserów i idiotów, których wiedza ogranicza się tak naprawdę do umiejętności dobrania się do zamkniętej w jakimś pojemniku żywności. Cała trójka bohaterów przejawia zdroworozsądkowe zachowania i całkiem sensownie obmyśla kolejne posunięcia, choć lekką irytację budzi tutaj bardzo wygodne dla scenarzysty umieszczenie w tym gronie biologa (nawet, jeśli ciapowatego), który gładko może wytłumaczyć kumplom (i publiczności), z czym mają do czynienia i jak należy postępować ze stworem. Szczerze powiedziawszy, to do tak czysto rozrywkowego filmu, jakim w rzeczywistości jest „Cierń”, wcale nie trzeba było zbyt mocno kombinować i swobodnie wystarczyłby pakiet właśnie takich klasycznych durniów. W końcu cała akcja sprowadza się praktycznie do próby przetrwania paru osaczonych na stacji benzynowej osób.
I nawet jeśli uznać, że niewiele się tutaj dzieje, to należy położyć nacisk na to, JAK się dzieje. A zaręczam, że cała historia, zrealizowana pod względem tak technicznym, jak i aktorskim bez większych zarzutów, zawiera sporą garść scen budzących grozę przemieszaną z obrzydzeniem. To całe chrupanie wyłamujących się samoistnie stawów, ten ohydny chrzęst trących o siebie fragmentów potrzaskanych kości, te tępe uderzenia ożywionych zwłok o szybę drzwi wejściowych potrafią autentycznie zjeżyć włos na grzbiecie. I nic w tym momencie nie ma do rzeczy fakt, iż stwór – zarówno w kwestii wyglądu, jak i pomysłowości w wykorzystaniu fragmentów ludzkich zwłok – niemal natychmiast przywodzi na myśl obcego z „Coś” Carpentera, zaś ta czy inna scena wygląda jak żywcem wycięta z któregoś z klasycznych horrorów. Nie przeszkadza również to, że w sumie nie wiadomo, skąd się ów stwór wziął, czym w istocie jest i czemu w ogóle bawi się w puzzle z żywych organizmów, skoro prościej chyba by mu było podróżować i dopadać ofiary jako coś małego, zwinnego i szybkiego.
Sumarycznie rzecz biorąc „Cierń”, nawet jeśli nie grzeszy oryginalnością konceptu i nie zachwyca głębią fabuły, ogląda się zaskakująco dobrze. Zapewne znaczna w tym zasługa aktorów, budujących z zadowalającą konsekwencją wizerunek swoich postaci i po prostu dobrze się czujących na planie. Nie sposób jednak pominąć również wkładu scenarzystów, którzy rozsiali po fabule zdarzenia na tyle sprytnie, że po prostu nie ma kiedy się tutaj nudzić. Dzięki temu „Cierń” to solidny kawałek sympatycznego kina rozrywkowego, znacznie lepszego, niż nakręcona rok później przez tego samego reżysera, Toby’ego Wilkinsa, mocno przeciętna kontynuacja remake’u japońskiej „Klątwy Ju-on” – „Grudge 3: Powrót klątwy”.