Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 10 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alan White
‹W mroku zła›

EKSTRAKT:10%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułW mroku zła
Tytuł oryginalnyBroken
ReżyseriaAlan White
ZdjęciaNeil Shapiro
Scenariusz
ObsadaHeather Graham, Jeremy Sisto, Tess Harper, Joe Hursley, Jake Busey, Linda Hamilton, Marc Lynn, Randall Batinkoff, Michael A. Goorjian
MuzykaJeehun Hwang
Rok produkcji2006
Kraj produkcjiUSA
Czas trwania97 min
Gatunekthriller
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup

Jak już mamy kamerę, nakręćmy cokolwiek
[Alan White „W mroku zła” - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
„W mroku zła” to jeden z tych horrorów, których tytuł idealnie opisuje odczucia widza, z biegiem seansu coraz jaskrawiej zdającego sobie sprawę, w jakie nieszczęście wdepnął wkładając płytę do odtwarzacza.

Jarosław Loretz

Jak już mamy kamerę, nakręćmy cokolwiek
[Alan White „W mroku zła” - recenzja]

„W mroku zła” to jeden z tych horrorów, których tytuł idealnie opisuje odczucia widza, z biegiem seansu coraz jaskrawiej zdającego sobie sprawę, w jakie nieszczęście wdepnął wkładając płytę do odtwarzacza.

Alan White
‹W mroku zła›

EKSTRAKT:10%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułW mroku zła
Tytuł oryginalnyBroken
ReżyseriaAlan White
ZdjęciaNeil Shapiro
Scenariusz
ObsadaHeather Graham, Jeremy Sisto, Tess Harper, Joe Hursley, Jake Busey, Linda Hamilton, Marc Lynn, Randall Batinkoff, Michael A. Goorjian
MuzykaJeehun Hwang
Rok produkcji2006
Kraj produkcjiUSA
Czas trwania97 min
Gatunekthriller
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup
Teoretycznie zadaniem horroru jest straszenie widza. Najlepiej za pomocą duchów, demonów czy innych stworzeń, które swoim wyglądem lub zachowaniem wzbudzą u niego ciarki i wywołają koszmary senne. Ewentualnie w grę mogą wchodzić hektolitry przelanej krwi i wiadra wywlekanych flaków, proponowane widzom w celu sprawdzenia ich wytrzymałości psychicznej. Pech chciał, że istnieje jeszcze jedna kategoria budzenia grozy – atakowanie nabywcy płyty DVD półtoragodzinnym festiwalem amatorszczyzny, wzmocnionej wszechogarniającą nudą i wręcz namacalnym poczuciem twórczej indolencji. W ten ostatni trend doskonale wpisuje się film „W mroku zła”.
Już pierwsze wrażenie po włożeniu płyty do odtwarzacza jest złe. Obraz jest wyprany z kolorów i dość ziarnisty, co natychmiast wskazuje na produkcję tanią i pozbawioną technicznej finezji (w rozumieniu na przykład oświetlenia planu), aczkolwiek – co jest w tym przypadku wartym zaznaczenia ewenementem – zdjęcia na ogół trzymają ostrość. Nie znaczy to jednak, że jest idealnie. Bywa, że kamerzysta ma problemy z pokazaniem pełnej twarzy aktora, co jest bolączką początkowej części filmu, kiedy to widza atakują zajmujące cały ekran wycinki gadających głów. W dalszej części filmu z kolei objawia się inna bolączka – gdy któryś z bohaterów się przemieszcza, kręcący z ręki operator ma kłopoty z utrzymaniem kamery i obraz zaczyna tańczyć jak szalony, przyprawiając widza o oczopląs. Pal jednak licho dalekie od ideału zdjęcia. Można też przymknąć oko na ubogą oprawę dźwiękową i ewidentnie amatorskie aktorstwo, szczerze powiedziawszy całkiem znośne jak na kino niskobudżetowe, choć można było sobie darować tę odrobinę średnio apetycznej golizny. Ba! Przy odrobinie samozaparcia da się też docenić garść humoru, której niechcący dostarcza roztargniony tłumacz, przekładający widniejącą na ekranie frazę „Two weeks later” na „Dwa tygodnie wcześniej” czy proponujący zdanie „Przestań, jeśli chcesz żyć” w sytuacji, gdy postać wręcza bohaterce naostrzony patyk i nakazuje rozciąć widniejące na jej brzuchu szwy. W końcu płyta była tania i pewnie w ogóle należy się cieszyć, że ktoś zrobił polską ścieżkę dźwiękową. Wszystko to jednak drobne, wręcz niezauważalne niedogodności w porównaniu z fabułą. O, ta to dopiero potrafi dać w kość.
Matka sześcioletniej dziewczynki, od nowa układająca sobie życie i szukająca interesującego faceta, z którym mogłaby założyć związek, trafia nagle ni z gruszki, ni z pietruszki do drewnianej skrzyni (bo trudno to nazwać trumną) gdzieś w środku lasu. Gdy po dwóch dniach zostaje wyciągnięta ze środka i podwieszona za głowę grubym sznurem do drzewa, zaś kryjący twarz w cieniu kapelusza nieznajomy wręcza jej naostrzony patyk, sytuacja staje się klarowna – bohaterka musi rozpruć sobie na brzuchu szew, żeby wyciągnąć zaszytą tam żyletkę i przeciąć nią wrzynający się coraz mocniej w szyję sznur. I wszystko pięknie, bo teoretycznie sytuacja taka mogłaby mieć miejsce, zwłaszcza że twórcy zapewniają, iż historia jest oparta na faktach. Aczkolwiek pewnie nikt do końca nie wie, jakich. Sęk w tym, że cała ta scena z żyletką jest jak niespodziane odszpuntowanie rury z szambem. Wyskakuje tu nagle taki koktajl aktorskiej niekompetencji, realizatorskiego niechlujstwa i zwyczajnego bezsensu, że film momentalnie przeradza się w jakąś żałosną farsę.
Wszystko zaczyna się sypać w momencie, kiedy uświadomimy sobie, czego tak naprawdę jesteśmy świadkami. Otóż obserwujemy kobietę, której rozcięto brzuch, włożono do niego żyletkę i zaszyto ranę ordynarnym sznurkiem, po czym wpakowano do trumny i zakopano na pełne dwie doby. Jak do tego doszło? Gdzie to się stało? Ile czasu i czy w ogóle bohaterka była nieprzytomna? Nie wiadomo. Załóżmy jednak, że nie skończyło jej się powietrze, że nie straciła zmysłów i że nie wykrwawiła się na śmierć, mimo iż cała operacja robiona była brudnymi łapskami jakiegoś prostaka. Załóżmy również, że wściekle ostry kawałek metalu nie poharatał jej jelit i nie doprowadził do śmiertelnego w przedstawionych warunkach zapalenia otrzewnej. Cud, ale pewnie od czasu do czasu się zdarza.
W tej oto sytuacji kobieta zostaje brutalnie wyciągnięta z trumny (pamiętacie o żyletce pływającej luzem w zewnętrznych powłokach brzucha, prawda?), ogłuszona kolbą karabinu, a następnie podciągnięta pod drzewo i – ciągle nieprzytomna i lejąca się w rękach! – ustawiona pod drzewem na stojącej na kamykach deszczułce, po czym przywiązana za szyję do pnia. I wszystko to rękami jednego, niezbyt silnego faceta, który wbrew pozorom nie zamierzał zabijać żadnej z porwanych kobiet, a po prostu testował ich wolę przetrwania. A przynajmniej scenarzysta tak sobie to wyobraził. No po prostu wolne żarty.
Co dzieje się dalej? Kobieta odzyskuje przytomność – stojąc już sobie wygodnie na deszczułce – i widzi wiszącą naprzeciwko, na innym drzewie, martwą niewiastę (umownie martwą, bo – niczym na silnym wietrze – wciąż bujają jej się nogi), która nie zdołała uwolnić się z pętli. Kiedy tylko bohaterka dostaje do ręki patyk, kamera robi zbliżenie na jej brzuch i… W momencie, gdy kobieta decyduje się ruszyć szwy, widz staje przed zagadką – czy to, co widać zamiast pępka, to naprawdę jakaś nakrętka? Przyznam, że przez myśl mi w tym momencie przeleciała sławetna historyjka o tym, jak ktoś sobie odkręcił śrubkę z pępka i mu tyłek odpadł, i zwyczajnie mi się włos na głowie zjeżył, że zaraz nastąpi jakaś katastrofa. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Ach, à propos „przeleciała”. Zanim nasza ulubienica wydłubie sobie patykiem połowę ściegu, przez ekran przelatuje wielka, tłusta, komputerowa mucha. PO CO, ja się pytam? Co ona wniosła do tej sceny?
Nie rozdrabniajmy się jednak. Wyjąca z bólu, przerażona, wyczerpana odwodnieniem i gorączką kobieta mdleje… To by miało jakiś sens, prawda? Niestety, nic z tego. Twarde jak głaz babsko, wydając z siebie coś pomiędzy szlochem a stęknięciami, niemal swobodną ręką wyskubuje sobie sznurek z niezasklepionej (!), suchej (!!!) rany, po czym sięga do wnętrza brzucha i grzebie po nim upazurzoną dłonią w poszukiwaniu żyletki. Nie, żeby powodowało to jakiś bardziej uciążliwy ból. W końcu co to takiego włożyć sobie dłoń w jelita. Jeszcze tylko namacanie i wyciągnięcie żyletki (przy, jak rozumiem, jednoczesnym pokaleczeniu sobie tak ręki, jak i sporej liczby organów wewnętrznych), upchnięcie pod skórę uciekających zwojów jelita i już można rżnąć linę i zwalić się na glebę, zgarniając trochę ziemi i gnijących liści w ranę. Jak mawiają – co nie zabije, to wzmocni. Albo udziwni. Zależnie od wersji.
Potem zostaje już tylko przemycie rany, ponowne szycie na żywca (przy jedynie lekkim skrzywieniu ust) i kolejny cios kolbą, po którym można zaciągnąć nieprzytomną kobietę – jeśli dobrze widziałem, to po prostu za kudły – do własnej siedziby, czyli rozpiętej na kilku kijkach plastikowej folii. Odtąd pan nocuje w… khem, powiedzmy, że biedadomku, a niewolnica, przykuta żelaznym łańcuchem do pobliskiego drzewa, musi się zadowolić gołą ziemią, bez najmniejszej szmaty pod tyłkiem, czy choćby sterty liści, które mogłyby izolować od chłodu i wilgoci. Nie ma również żadnego koca czy choćby kawałka folii, w związku z czym w deszcz moknie jak kura. Babsko rzeczywiście musi być nadzwyczaj twarde, skoro przez następne parę tygodni ani razu nie łapie kataru, dreszczy, żaden owad jej nie gryzie, a poharatany w środku i na zewnątrz brzuch magicznie się goi dzięki – tu zacytuję – „okładom z dzikiego oregano”. Nie szkodzi jej również bezprzytomne opychanie się żarciem branym do ust brudnymi paluchami. Co więcej, do samego końca, mimo bezustannego taplania się w syfie, ma wręcz nieskazitelnie czystą, bodaj zamszową spódnicę, białą bluzkę, którą raz przeprał w garnuszku nad ogniskiem porywacz, oraz lśniąco białe adidasy. A, byłbym zapomniał. Na paznokciach ma ruski lakier czołgowy. Nie rusza go absolutnie nic, a jeśli kiedykolwiek odpadnie, to pewnie razem z paznokciem.
A przecież wypadałoby jeszcze wspomnieć o tym, że dopiero szóstego czy siódmego dnia po raz pierwszy pada nieśmiałe pytanie, i to tonem ciekawości raczej, niż wyrzutu, czemu facet w ogóle ją porwał i czego od niej chce. W końcu trzeba zachować ten savoire vivre i nie wyskakiwać z ważkimi pytaniami tak od razu na początku znajomości, prawda? Albo sprawa „ogródka”. Podstawowym zadaniem kobiety jest doglądanie „poletka”, czyli niewielkiego, mniej więcej metrowej średnicy kręgu spulchnionej ziemi, gdzie – mimo braku dostępu światła, zabieranego przecież przez korony okolicznych drzew – ponoć rośnie marchew i oregano, które mają zapewnić byt i zdrowie tak porywaczowi, jak i jego niewolnicy. Potem jest jeszcze kilka innych atrakcji, spośród których warto wymienić samodzielne nastawianie sobie złamanej kości piszczelowej, której fragment wystaje ze skóry, czy nowatorską metodę uciszania drącej się godzinami kobiety (bo porywacz skołował sobie drugą, ładniejszą niewolnicę) przez obcięcie języka. Nie wiem, czemu usunięcie tego akurat organu miałoby pozbawić kogokolwiek zdolności wydawania dźwięków, ale tutaj najwyraźniej to poskutkowało.
Nie ma sensu brnąć dalej, bo jak na dłoni widać, że większość fabuły to zwyczajny stek bzdur, nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Zadziałało tu pewnie myślenie życzeniowe twórców, którzy liczyli na to, że widzowie przymkną oko na niedostatki logiczne fabuły i skoncentrują się na chłonięciu atmosfery psychicznego i fizycznego znęcania się nad Bogu ducha winną kobietą. W końcu sadyzm na ekranie wciąż jest pokupny, czego dowodzą nieustannie pączkujące „Piły” czy „Hostele”. Tyle że zamiar nie wyszedł, bo nagromadzenie realizatorskich byków, oparcie lwiej części historii na grze jednej, niezbyt utalentowanej osoby i utopienie intrygi w brzęczeniu łańcuchem i niekończącym się wodzeniu nieodgadnionym wzrokiem za oprawcą po prostu odstręczają od filmu. Gdyby nie te rzadkie chwile przemocy, można by wręcz pomyśleć, że „W mroku zła” to dokument o grupie ornitologów, która siedzi kołkiem w lesie i czekając, aż ptaki zaczną wracać z ciepłych krajów, zabawia się w różne sadystyczne gierki. Niewiele się bowiem tutaj dzieje, i o nic tak naprawdę tu nie chodzi.
Muszę jednak przyznać, że „W mroku zła” posiada pewne walory rozrywkowe, które ze zdecydowaną jaskrawością uwidaczniają się po zastosowaniu płynnego rozweselacza. Bo na trzeźwo film, będący w istocie lichym thrillerem, a nie horrorem, jest absolutną stratą czasu.
koniec
4 października 2012

Komentarze

05 X 2012   12:30:03

Dziękuję za recenzję. Dawno sie tak nie uśmiałem.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Niedożywiony szkielet
Jarosław Loretz

27 V 2023

Sądząc ze „Zjadacza kości”, twórcy z początku XXI wieku uważali, że sensowne pomysły na horrory już się wyczerpały i trzeba kleić fabułę z wiórków kokosowych i szklanych paciorków.

więcej »

Młodzi w łodzi (gwiezdnej)
Jarosław Loretz

28 II 2023

A gdyby tak przenieść młodzieżową dystopię w kosmos…? Tak oto powstał film „Voyagers”.

więcej »

Bohater na przekór
Sebastian Chosiński

2 VI 2022

„Cudak” – drugi z trzech obrazów powstałych w ramach projektu „Kto ratuje jedno życie, ten ratuje cały świat” – wyreżyserowała Anna Kazejak. To jej pierwsze dzieło, które opowiada o wojennej przeszłości Polski. Jeśli ktoś obawiał się, że autorka specjalizująca się w filmach i serialach o współczesności nie poradzi sobie z tematyką Zagłady, może odetchnąć z ulgą!

więcej »

Polecamy

Latająca rybka

Z filmu wyjęte:

Latająca rybka
— Jarosław Loretz

Android starszej daty
— Jarosław Loretz

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Tegoż autora

Kości, mnóstwo kości
— Jarosław Loretz

Gąszcz marketingu
— Jarosław Loretz

Majówka seniorów
— Jarosław Loretz

Gadzie wariacje
— Jarosław Loretz

Weź pigułkę. Weź pigułkę
— Jarosław Loretz

Warszawski hormon niepłodności
— Jarosław Loretz

Niedożywiony szkielet
— Jarosław Loretz

Puchatek: Żenada i wstyd
— Jarosław Loretz

Klasyka na pół gwizdka
— Jarosław Loretz

Książki, wszędzie książki, rzekł wół do wieśniaka
— Jarosław Loretz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.