„Taniec truposzy” to komedia grozy z wyśmienitym początkiem. I tylko początkiem. W parę minut później historia jednym ruchem pluska bowiem w klasyczną, dość schematyczną komedyjkę o uczelnianej młodzieży.
Bal zombieturalny
[Gregg Bishop „Taniec truposzy” - recenzja]
„Taniec truposzy” to komedia grozy z wyśmienitym początkiem. I tylko początkiem. W parę minut później historia jednym ruchem pluska bowiem w klasyczną, dość schematyczną komedyjkę o uczelnianej młodzieży.
Gregg Bishop
‹Taniec truposzy›
Dobra komedia grozy, posiadająca w odpowiedniej dawce zarówno solidny dreszczyk emocji, jak i wysokiej próby humor, jest zjawiskiem niemal równie rzadkim, co skromny i uczciwy polityk. Ogólnie takich komedii kręci się rok w rok w samej tylko Ameryce co najmniej kilkanaście (przy czym mówię tylko o produkcjach profesjonalnie zrealizowanych), jednak rzadko która z nich jest tak naprawdę w pełni udana. „Taniec truposzy” nie odstaje w tym względzie od reszty swoich pobratymców, choć przez kilka chwil można mieć złudzenie, że wybija się ponad przeciętność.
Zmyłka bierze się stąd, że sam początek filmu jest zrobiony wręcz perfekcyjnie. Dynamiczny, inteligentny montaż (tak po prawdzie momentami wręcz chwytający zadyszkę z tej dynamiczności), bardzo dobre zdjęcia, dopracowana do najdrobniejszego gestu gra aktorska, umiejętne wyważenie humoru… Niestety, gdy tylko kończy się scena z grabarzem, który w trosce o samopoczucie ludzi odwiedzających groby swoich bliskich dyskretnie ucina dłonie i głowy próbującym wyłazić spod ziemi zmarłym, zaczyna się przygnębiająco nijaka i tuzinkowa historyjka młodzieżowa, wypchana po brzegi klasycznym arsenałem zagrywek – romansikami, przekomarzankami i zadręczaniem się, kto, z kim, kiedy i w jaki sposób, a także dlaczego niektóre z dziewczyn nie dają sobie włożyć ręki do majtek, zaś niektóre chłopaki są strasznymi ciamajdami. Dyskusje są przewidywalne, humor bity od sztancy, a muzyka zwyczajowa dla takich produkcji (coś między rockiem a popem – byle dużo, byle głośno, byle zaraz uciekło z ucha), w związku z czym trudno podczas seansu przejawiać większy entuzjazm.
Na szczęście w dwudziestej minucie na scenę wkraczają posuwistym krokiem zmarli, którzy wstali z położonego w sąsiedztwie atomowej elektrowni cmentarza, i ruszają stołować się na balu maturalnym. Pladze żywej śmierci, która w błyskawicznym tempie ogarnia całe miasteczko, przeciwstawia się grupka uczelnianych nieudaczników (scenarzysta chyba uznał, że tak będzie wyjątkowo oryginalnie), w skład której wchodzi między innymi trójka członków kółka miłośników fantastyki i ciapowata, zauważalnie religijna wiceprzewodnicząca rady uczniowskiej.
Szkoda tylko, że z konfrontacji młodzieży o teoretycznie diametralnie różnych zapatrywaniach na życie niewiele – a przynajmniej nic śmiesznego – nie wynika, starcia z zombiakami są albo rozczarowująco pospolite, albo denerwująco pozbawione logiki, akcja może i nie nudzi, ale i nie przykuwa jakoś specjalnie do ekranu, zaś dobrego, mocnego humoru praktycznie nie sposób tu uświadczyć. Raz bowiem trafia się coś rzeczywiście zabawnego, choć znowuż nie aż tak wsytrzałowego, innym razem coś, co nie do końca wiadomo, czy było robione z przymrużeniem oka, czy może jednak wręcz przeciwnie, a jeszcze kiedy indziej coś – najczęściej kompletna bzdura – tak śmiertelnie serio, że ręce i majtki opadają z bezsiły. Ten film jest paskudnie nierówny i ani nie potrafi do końca przestraszyć, ani też naprawdę rozśmieszyć, nieprzyjemnie balansując gdzieś pośrodku. Szczęście w nieszczęściu, że „Taniec truposzy” ogląda się dość gładko, zwłaszcza że technicznie jest wykonany bez specjalnego zarzutu, aczkolwiek po zakończonym seansie tak naprawdę trudno sobie przywołać w pamięci bodaj jedną scenę, która w pełni usprawiedliwiałaby powstanie tej produkcji.
Pozytywny odbiór filmu utrudniają też rozmaite dziwne pomysły twórców. Kanalizacja, którą pod cmentarz (?!) dostało się z elektrowni jakieś toksyczne świństwo, jest wręcz gargantuicznych rozmiarów, zupełnie nieprzystających do potrzeb prowincjonalnego miasteczka, w którym rozgrywa się akcja. Ożywieni zmarli wyskakują z grobów jak wystrzeleni z katapulty, choć poza tym poruszają się raczej „normalnie”, z grubsza zgodnie z konwenansami obowiązującymi zombie. Piszę „z grubsza”, bo oprócz wspomnianego wyskakiwania truposze denerwują jeszcze umiejętnością prowadzenia samochodu, zastanawiającą niewrażliwością na strzał w głowę (czy wręcz jej urwanie), a także lichością konstrukcji, bowiem bezsensownie łatwo urywa się głowy i kończyny nie tylko cmentarnym zgniłkom, ale nawet i osobom przemienionym w zombie dosłownie chwilę wcześniej. To pogrywanie z kanonem może i miałoby sens, gdyby było konsekwentne i ukierunkowane na bawienie widza, ale w „Tańcu truposzy” odstępstwa od „normy” są na tyle rzadkie, dziwne i chaotycznie rozrzucone po fabule, że wyglądają raczej jak potknięcia w odpracowaniu realiów, niż celowe działanie.
Zadowolenia nie budzą też rozliczne toporne, dalekie od oryginalności zagrywki: przemiana moralna, dostrzeżenie imperatywów, organizacja zespołu, dbanie o bliźnich, zwrócenie się o pomoc do Jezusa, etc, etc… Innymi słowy – obowiązkowa młodzież, dotąd w przeważającej części bumelancka i niedostosowana społecznie, tworzy nagle zwarty zespół i rusza walczyć o ocalenie szkolnej społeczności, zgromadzonej na maturalnym balu. Ech…
Mimo to jednak „Taniec truposzy” jest w stanie zapewnić parę kwadransów całkiem znośnej rozrywki, nawet jeśli skierowanej głównie do młodzieży i zawierającej nienajwyższych lotów humor oraz średnio krwawe starcia.