Po latach milczenia Marc Caro spróbował samodzielnie nakręcić pełnometrażowy film i fatalnie na tym polu poległ. Jego „Dante 01” jest bowiem swego rodzaju kadłubkiem, któremu skąpiący funduszy producenci niespodziewanie odcięli kilka kończyn i pół głowy.
Dantejski scenariusz
[Marc Caro „Dante 01” - recenzja]
Po latach milczenia Marc Caro spróbował samodzielnie nakręcić pełnometrażowy film i fatalnie na tym polu poległ. Jego „Dante 01” jest bowiem swego rodzaju kadłubkiem, któremu skąpiący funduszy producenci niespodziewanie odcięli kilka kończyn i pół głowy.
Gdyby nie Marc Caro, nigdy by nie powstały tak gęste i mroczne filmy, jak „Delicatessen” czy „Miasto zaginionych dzieci”. Ich siła polegała na umiejętnym spleceniu ciepłego, trochę zwariowanego surrealizmu będącego znakiem rozpoznawczym Jean-Pierre’a Jeuneta z gęstą, mroczną kreacją realiów i ponurą, zwichrowaną scenografią, które zawdzięczać możemy Marcowi Caro. Panowie na tyle dobrze nawzajem się rozumieli, że w efekcie wszystkie te elementy doskonale ze sobą współgrały, tworząc piękną, niepowtarzalną, głęboko zapadającą w pamięć suitę. Gdy więc w pewnym momencie Caro wycofał się z branży filmowej, Jeunet nie podołał próbie samodzielnego nakręcenia kolejnego filmu skrojonego wedle dotychczasowej formuły – czwartej części „Obcego” zabrakło bowiem tak odpowiedniego mroku, jak i drapieżności – i ograniczył się do kręcenia ciepłych, zakręconych ni to dramatów, ni to komedii, którymi z łatwością podbił serca widzów, znajdując sobie tym samym całkiem wygodną niszę artystyczną.
W jakiś czas potem, po ponad dekadzie milczenia, Marc Caro postanowił jednak pokazać się jako samodzielny reżyser i w roku 2008 wypuścił na światło dzienne swój pierwszy – i jak dotąd jedyny – pełnometrażowy film, „Dante 01”. Niestety, jako że Caro najwyraźniej nie jest tak sprawny marketingowo, jak Jeunet, jego projekt dostał na tyle skromny budżet, że niemożliwa była realizacja wizji tak rozbuchanej, jak to sobie początkowo reżyser zakładał. Co gorsza, już w trakcie produkcji przyznana Caro kwota została dodatkowo przycięta o połowę, wskutek czego trzeba było wykastrować film z wielu kosztowniejszych rzeczy, wliczając w to końcówkę, która w formie, w jakiej znalazła się finalnie w dystrybucji, stanowi kompletne nieporozumienie.
Na orbitującą wokół magmowej planety (Dante) stację (Dante 01), na której prowadzone są jakieś niezbyt sprecyzowane eksperymenty na psychopatycznych skazańcach, zostaje dostarczony nowy obiekt do badań, jak również i nowa lekarka. On – grany przez Lamberta Wilsona – niezmiennie milczy, powoli zyskując szacunek wśród trochę zaniepokojonych jego dziwnym zachowaniem i niezrozumiałymi mocami więźniów. Ona – przymierza się do jakichś wrednych testów, zachodząc za skórę tak więźniom, jak i pozostałemu personelowi. Całą sytuację próbuje zaś wykorzystać przewodzący skazańcom Cesar (Dominique Pinon), od dawna planujący ucieczkę z placówki.
Gdybyż jednak było to takie proste, jak wynika z powyższego opisu… Niestety, Caro, który po części również odpowiada za scenariusz filmu, z jednej strony niemożebnie całość udziwnił, z drugiej zaś – dopuścił do obrośnięcia fabuły całą masą logicznych baboli. Wyobraził sobie bowiem, że zrobi jakiś alegoryczny fresk oparty na „Boskiej komedii” Dantego, pewnego rodzaju przypowieść o ludzkim odkupieniu rozpisaną na dziewięć rozdziałów symbolizujących schodzenie na coraz niższe kręgi piekła. Oprócz tego wsadził do opowieści jakieś mesjanistyczne odniesienia, być może nawiązania biblijne (liczba więźniów), inwersję ról (to strażnicy są źli, zaś więźniowie niewinni), symbolikę przemiany i dojrzewania („narodziny” przywiezionych promem osób, dorastanie do idei samopoświęcenia się) – tyle że wszystko to jest tak naćkane jedno na drugim i na tyle mętnie wyłożone, że nie sposób dogrzebać się jednoznacznej interpretacji. Jak by nie dość tego, ze względu na budżetowe ograniczenia historia ugrzęzła zaledwie na kręgu trzecim, zaś finał, obliczony na wielki symboliczny fajerwerk wzorowany na zamykającej „2001: Odyseję kosmiczną” psychodelicznej sekwencji ponownych narodzin, powstał w wersji mocno okrojonej i w ogóle nie stanowi jedności z fabułą, będąc jedynie czymś w rodzaju kolorowego balonika doczepionego do garnuszka z niedogotowanym gulaszem.
A przecież jeszcze dochodzą do tego wspomniane wątpliwości natury logicznej. Jaki na przykład był sens budować wielką, umieszczoną gdzieś daleko w kosmosie stację orbitalną, na której siedzi ledwie siedmiu więźniów, dwóch lekarzy i trzech strażników? Co to za badania, że opłaca się utrzymywać taką placówkę i dosyłać jej regularnie zaopatrzenie, i to w dodatku jakimś gigantycznym statkiem? Dlaczego nie ma tam ANI JEDNEGO technika, który by dbał o poprawne funkcjonowanie urządzeń? Czemu kluczowe dla funkcjonowania stacji mechanizmy są umieszczone w jakichś idiotycznych miejscach, do których w razie potrzeby dostęp jest praktycznie niemożliwy? No i z jakiej przyczyny znalazł się tam ów milczący więzień, skoro na stację trafiali wyłącznie psychopaci, i to tacy, którzy zgodzili się brać udział w eksperymentach? Przecież ani raczej nie był skazańcem (znaleziono go pokrwawionego na opustoszałym statku, co samo w sobie żadną zbrodnią nie jest), ani tym bardziej nie mógł wyrazić zgody na branie udziału w testach, skoro nie potrafi ani mówić, ani jakoś bardziej zbornie się zachowywać.
Wszystko to powoduje, że „Dante 01” jest kompletnym niewypałem, dającym się oglądać tylko ze względu na niezłą scenografię i w miarę prosty podstawowy wątek oraz ogólną intrygę. Bo cała reszta w mniejszym bądź większym stopniu kuleje, na dokładkę denerwując pretensjonalnością i ewidentnym przeintelektualizowaniem.