„Plaga” i „Czarny rój” to kolejne liche filmy telewizyjne, które niezbadanymi wyrokami losu zawędrowały u nas na płyty DVD. Dobrze chociaż, że oba od biedy dają się jakoś oglądać…
Osy bardzozabójcy
[Paul Ziller „Plaga”, David Winning „Czarny rój” - recenzja]
„Plaga” i „Czarny rój” to kolejne liche filmy telewizyjne, które niezbadanymi wyrokami losu zawędrowały u nas na płyty DVD. Dobrze chociaż, że oba od biedy dają się jakoś oglądać…
Teoretycznie oba filmy powstały jeszcze w czasach, gdy twórcy nie ścigali się na wyprzódki z wymyślaniem co głupszych scenariuszy, byle tylko błysnąć jakimś oryginalnym konceptem. Wtedy – a mówimy przecież o okresie odległym nawet nie o dekadę – kręcono przeznaczone dla telewizji filmy wciąż jeszcze podług sprawdzonych schematów, biorąc przeważnie na tapetę tematykę po kilkakroć przeżutą w odeszłej już w niebyt epoce kina VHS. I „Plaga”, i „Śmiercionośny rój” zostały oparte na takim nieśmiertelnym, mocno już wyeksploatowanym koncepcie zmasowanego ataku wkurzonych, minimalnie zmutowanych owadów. Żadne tam mordercze tornada metalowego złomu czy złożone z luźno nałożonych na siebie kamyków „trolle”. Po prostu owady, jakie na co dzień możemy spotkać za oknem. W tym konkretnym przypadku – osy.
W „Pladze” rzeczywiście wyglądają one jak normalne osy. Niestety, gdy ktoś naoglądał się na przykład na TV Puls kanadyjskich zbuków ponoć-sf, już na sam widok okładki DVD może poczuć ciarki wędrujące po kręgosłupie, bowiem produkcja jest sygnowana nazwiskiem Paula Zillera, wyjątkowo nieudolnego chałturnika, tłukącego całymi seriami telewizyjne knoty z fabułą opartą na fantastyce. Od 2006 roku dostarcza on z żelazną konsekwencją – może za wyjątkiem umiarkowanie zjadliwej „Bestii z głębin” – dno dna i szlam szlamu stacjom telewizyjnym całego świata, w tym Polski. Bo w końcu licencja na emisję tych filmów jest – mówiąc szalenie ogólnikowo – niedroga. Dzięki temu mogliśmy się zapoznać chyba ze wszystkimi okropieństwami spod jego ręki, noszącymi jakże szumne, wiele znaczące tytuły: „Ba’al: Klątwa boga”, „Loch Ness Terror”, „Yeti: Zabójcza stopa”, „Biegun zagłady”, „Lodowe trzęsienie”, „Tajemnica Stonehenge”, „Burza duchów”, „Ósma plaga”, „Kosmiczna katastrofa”, „Śmiercionośny robot” czy najświeższy „Eksperyment filadelfijski”. Każdy z tych filmów jest zrobiony bardzo niskim kosztem, z marniutkimi efektami specjalnymi, a jego fabuła nieodmiennie urąga logice. Tak jak urąga logice to, że ktoś ciągle inwestuje w kręcenie tych knotów.
Ponieważ jednak początkowo nic nie wskazywało na to, że Ziller będzie płodził chałę za chałą, jego stricte telewizyjne wykwity trafiały u nas od czasu do czasu na DVD. Jeden z nich to recenzowana przeze mnie jakiś czas temu, poniekąd pocieszna „
Apokalipsa androidów”, a drugi to właśnie „Plaga”. Niestety, o ile na „Apokalipsie…” można było chwilami boki zrywać ze śmiechu (aczkolwiek nie żeby twórcy przewidzieli u widza taką reakcję), o tyle „Plaga” pozostawia widza zupełnie obojętnym. Chociaż tak po prawdzie również nie odstręcza, co chyba należy wziąć za dobrą monetę.
Początek filmu jest wręcz do bólu klasyczny. Przez nieuwagę fajtłapowatego sprzątacza (dobrze chociaż, że nie latynoskiego) ze słoja w laboratorium uciekają dwie osy, których agresywność i siła jadu kilkakrotnie wzrosły w wyniku potraktowania ich eksperymentalnym, hormonalnie zmodyfikowanym pestycydem. Jedna ginie w starciu z mopem, druga zaś, ukryta w stygnących już zwłokach konserwatora powierzchni płaskich – bo biedak skonał w konwulsjach niemal natychmiast po użądleniu – trafia do kostnicy. Tam załatwia koronera i zaraz potem udaje się w świat.
A ponieważ jedna osa, nieważne jak zmutowana, to za mało, żeby rzucić Amerykę na kolana, wkrótce – dzięki niefrasobliwości faceta od dezynsekcji, który podkradł z laboratoryjnego magazynku feralny pestycyd i spryskał nim gniazdo os – pojawia się cały rój pasiastych, bzyczących morderców, zmuszając kolejnych statystów do oganiania się przed czymś, co się wklei dopiero w postprodukcji. Gdy dodać do tego organizowany właśnie w miasteczku festyn grillowania mięsa na hamburgery, którego to festynu nie zamierza odwołać łasy na łapówki burmistrz, fabuła przestaje mieć jakiekolwiek tajemnice nawet przed słabo wyrobionym widzem.
David Winning
‹Czarny rój›
Żeby było zabawniej, mimo przewidywalności fabularnych schematów (pojawienie się kłopotu, narastanie zagrożenia, miasteczko w trwodze i finalne rozstrzygnięcie z leciutką sugestią kontynuacji) i mimo niespecjalnie porządnej realizacji (efekty są takie sobie, ścieżka dźwiękowa praktycznie nie istnieje, drugi garnitur aktorów nie wysila się przesadnie, choć i nie daje jednocześnie plamy) film ogląda się zaskakująco gładko. Nawet wobec jawnej absurdalności niektórych scen, że wspomnę sekretarkę uganiającą się za jednym owadem z… dwururką (pewnie akurat nie było pod ręką gazety) czy głodne osy, mijające w pędzie stragany pełne żarcia i rzucającej się na… limuzynę. Akcja biegnie wartko do przodu, obsada chwilami potrafi wzbudzić sympatię, a osy aż tak mocno nie denerwują swoją komputerowością.
Przyznam jednak, że na ewentualne pytanie w rodzaju „Po cóż więc oglądać tysięczną, licho zrobioną i nie posiadającą bodaj grama oryginalności historię o morderczych owadach?” nie umiałbym dać satysfakcjonującej odpowiedzi. Bo „Plaga” to taki zwyczajny, tuzinkowy, choć i tak na tle dzisiejszej chałtury błyszczący niczym gwiazda zapychacz czasu antenowego, który na ogół ogląda się w telewizji „na pół gwizdka” – czytając jednocześnie gazetę, smsując czy gniotąc ciasto na placki.
Niemal identyczna sytuacja ma miejsce w przypadku „Czarnego roju”. Również został nakręcony w Kanadzie, tyle że dwa lata później niż „Plaga” i pod reżyserią Davida Winninga, niezbyt zdolnego twórcy wsławionego wyjątkowo nędzną, kinową wersją Power Rangers z roku 1997. Po tym potknięciu mało kto dawał mu coś do reżyserowania, a jeśli już, to były to podrzędne produkcje dla telewizji, jak choćby właśnie „Czarny rój”.
Do prowincjonalnego, powoli się wyludniającego miasteczka wraca po paru latach nieobecności samotna matka z córką. Miasteczko przywołuje przykre wspomnienia, bo to właśnie tutaj zginął dziewięć lat wcześniej jej mąż (i ojciec dziewczynki), przypadkowo detonując… eee… gniazdo os (zbliżył do niego palnik i było wielkie bum). No, prawie os, bo zamiast pasków na tyłku owady miały coś w rodzaju rombów.
Teraz, po latach, kobieta musi zmierzyć się ze swoimi wspomnieniami, a brat bliźniak zabitego – wciąż tu mieszkający i nadal zajmujący się dezynsekcją – rozprawić się z tymi samymi owadami. A łatwo nie będzie, bo zagnieżdżone w szopie niewidomej kobiety „osy” są wręcz pancerne i ekstremalnie jadowite, a użądleni przez nie ludzie zmieniają się – nawet po śmierci – w bezwolne kukły. Do kompletu zaś dochodzi tajemniczy sadownik grany przez Roberta Englunda, który w ostatnich latach chciwie schyla się po najdrobniejszy nawet angaż.
I wszystko by było pięknie, tyle że film, który w założeniu miał być chyba horrorem, od samego początku się ślimaczy i rozmywa w płaski, ckliwy melodramat z kobietą – notabene pracującą jako zastępca szeryfa – zastanawiającą się, czy odezwać się do planującego wyjechać z miasteczka brata swojego męża, dziesięcioletnią córką, która ciągle widuje ludzi opanowanych przez osy, ale nikogo o swoich spostrzeżeniach nie informuje, bo wychowała się w mieście i wieś to dla niej obce, abstrakcyjne miejsce rządzące się swoimi, tajemniczymi prawami, oraz owym bratem, który bezustannie szykuje się do porzucenia pozbawionej perspektyw miejscowości. Do kompletu scenarzysta dorzucił jeszcze wklejoną z innej bajki entomolog, próbującą uwieść dezynsektora.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak nie to, że cała historia została utopiona w bylejakości melodramatu, a osy chwilami są wściekle sztuczne, ale to, że finał jest jak łyżka letniego kisielu. Ot, rozstrzygnięcie się zbliża, zbliża, po czym bez najdrobniejszej emocji gładko się prześlizguje i zaraz wszyscy są uśmiechnięci, ani odrobinkę nie zdyszani czy spoceni, mimo że tak na zdrowy rozsądek stoczyli przed momentem jakąś tytaniczną walkę. Ot, było minęło, zaraz będziemy kręcili kolejnego knota. Taka metoda realizacji przeczy wszelkim kanonom sztuki filmowej i klarownie pokazuje, czemu nieszczęsny reżyser tak rzadko dostawał jakiekolwiek zlecenia. A tak przy okazji – niby co w ogóle miała znaczyć ostatnia scena filmu?
I znów powtarza się pytanie o zasadność oglądania czegoś takiego. Co prowadzi do konkluzji, że ani „Plaga”, ani „Czarny rój” nie są warte wypożyczenia – czy nie daj boże kupna – na płycie DVD. Obejrzeć się je daje, ale to rozrywka wybitnie jednorazowa i szybko ulotna, lepiej więc (i zdrowiej dla portfela) poczekać na kolejny seans w którejś z podrzędnych stacji telewizyjnych.