Są superbohaterskie hiciory i jest… „Cross: Amulet i berło”. Co prawda do obsady udało się zwabić producentom spore grono znanych aktorów, ale po fakcie okazało się, że miód, na który się zlecieli, to w istocie nie miód, a to, co najbardziej lubią muchy.
Ukrzyżowan kinoman
[Patrick Durham „Cross: Amulet i berło” - recenzja]
Są superbohaterskie hiciory i jest… „Cross: Amulet i berło”. Co prawda do obsady udało się zwabić producentom spore grono znanych aktorów, ale po fakcie okazało się, że miód, na który się zlecieli, to w istocie nie miód, a to, co najbardziej lubią muchy.
Patrick Durham
‹Cross: Amulet i berło›
EKSTRAKT: | 10% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Cross: Amulet i berło |
Tytuł oryginalny | Cross |
Reżyseria | Patrick Durham |
Zdjęcia | Massimo Zeri |
Scenariusz | Patrick Durham, Jonathan Sachar, Tanner Wiley |
Obsada | Brian Austin Green, Michael Clarke Duncan, Vinnie Jones, Tom Sizemore, Danny Trejo, Robert Carradine, Jake Busey, Gianni Capaldi |
Muzyka | Peter Carl Ganderup, Sean Schafer Hennessy |
Rok produkcji | 2011 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 105 min |
Gatunek | akcja, fantasy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Na nieuważnego kinomana na każdym kroku czyhają niecne pułapki. Te bardziej znane to piękna okładka kryjąca rzadkiej wody wykwity z kloacznego dołu, atrakcyjna zajawka z odwrotnej strony okładki, mająca się nijak do rzeczywistej fabuły filmu oraz popularny aktor w obsadzie, magicznie znikający w góra piątej minucie seansu bądź cierpiętniczo odwalający fuszerkę do samych napisów końcowych, o tyle szczęśliwy, że dostanie kasę na następną ratę kredytu i nie będzie musiał grać gumowego rekina w jednej z produkcji The Asylum. Twórcy „Cross: Amulet i berło” nie poszli jednak na taką łatwiznę. Nie zastawili na widza marnej pułapki na myszy zaopatrzonej w kosteczkę żółtego serka. Co to, to nie. Oni woleli dla bezpieczeństwa zastawić niedźwiedzie sidła z wstawioną w środek miską kawioru. Nie mamy tutaj bowiem jednego znanego aktora. Nie mamy nawet dwóch. Mamy ich od razu sześciu!
A ponieważ gros skąpego budżetu poszło na opłacenie kilku znanych twarzy, nie starczyło już ani centa na profesjonalnego scenarzystę, wskutek czego skrajna durnota bije po oczach już od samej czołówki.
Twórcy zamarzyli sobie film komiksowy, więc wprowadzenie do fabuły zostało skonstruowane na zasadzie objaśnienia kilku rysunkowych kadrów. Z nich to można się dowiedzieć, że bogowie wybrali kilka rodzin wojowników i obdarowali je amuletami wykutymi z „niebiańskich stopów”, dzięki którym można będzie chronić ludzkość. Jacy bogowie? No, jacyś, choć z dalszej części fabuły można się domyślić, że co najmniej egipscy i greccy. Nic to, że są z różnej parafii. Jak owi wojownicy zostali wybrańcami? Ano – w świetle rozwoju historii – wychodzi na to, że wcale. Że to raczej ich żony zostały wybrane i natychmiast zaciągnięte do łóżka, skoro żyjący w dzisiejszych czasach „potomkowie” owych wojowników mają w sobie krew konkretnych bogów. No i w końcu – przed kim owi wybrańcy mieli chronić ludzkość? Otóż przed… „wrogami, przez których giną wojownicy, żołnierze, żeglarze i niewinni ludzie”. Czyli kilku posiadaczy amuletów – bodaj góra pięciu – miało obskoczyć cały glob i dopilnować, by nikt nie zginął z ręki niegodziwca i by nie wybuchła żadna wojna.
To jednak dopiero przedsmak nadprzeciętnej wyobraźni pomysłodawcy i reżysera w jednym. Akcja przeskakuje bowiem w dzisiejsze czasy. Do szpitala wpada jak bomba wyjątkowo chamski, zupełnie pozbawiony empatii policjant (Tom Sizemore). Bezpardonowo wybudza obitą, wyczerpaną młodą dziewczynę, którą dopiero co opatrzono, i wyciąga z niej szczegóły napaści, której padła ofiarą.
Otóż podczas robienia zdjęć pokrytego bohomazami parkingowego muru zaczepiło ją dwóch dość schludnie ubranych facetów, którym… spodobał się jej tani, nędzny, cyfrowy aparat fotograficzny. Zabrali go jej, trochę się z nią podrażnili, po czym… dali jej po mordzie. Bo tak. Wtedy na parking wjeżdża auto z czterema innymi facetami (jeden z nich to Jake Busey), uzbrojonymi między innymi w jakiś snajperski karabinek, i żądającymi… zwrotu zagrabionego aparatu. Ponieważ „bandyci” zaczynają się stawiać, tym razem to oni dostają po mordzie. To jednak nie koniec. Teraz na parking wjeżdża jeszcze większe auto, z co najmniej sześcioma facetami. Ci też chyba chcą odzyskać aparat (widz szuka szczęki już pod komodą), ale że nie mają czasu na dyskusje, po prostu odstrzeliwują obu „bandytów”. Pałająca świętym oburzeniem załoga pierwszego auta, uważająca, że oni – jako pierwsi – mają wyłączność na odzyskanie aparatu, wsparta przez świeżo przybyłego kumpla, którego kule się nie imają (ma na sobie zielone pole siłowe), rozpętuje w związku z tym strzelaninę, stopniowo eliminując… złoczyńców? Strasznie to skomplikowane. W końcu ci drudzy też chyba przyjechali po to, żeby ukarać złodziei aparatu fotograficznego, tyle że zamiast uznawać zasadność resocjalizacji (znaczy się walenia po mordzie) wyznawali przekonanie, że społeczeństwo będzie zdrowsze bez brzemienia pasożytów? No chyba że również mieli chrapkę na ten cholerny dziewczęcy aparat fotograficzny, bo – nie wiem – chcieli sobie strzelić słit focię, a na bazarze z chińską tandetą aparaty akurat wyszły. W końcu nigdy nie wiadomo, słyszy się przecież o morderstwach popełnionych dla 10 złotych. Innymi słowy – o ten nieszczęsny aparat strzela się bronią automatyczną coś z tuzin chłopa.
Spirala bezsensu się rozkręca. Retrospekcja napadu – traktowana chyba jako wprowadzenie do historii – szybko znika, zaś na jej miejsce pojawia się główny wątek opowieści. Okazuje się, że trzęsący lokalnym światkiem przestępczym boss nad bossami, Michael Clarke Duncan (ma tak wielki autorytet i jest darzony tak wielkim szacunkiem, że aż podwładni kantują go podczas zwykłej gry w karty), wchodzi w konszachty z jakimś zagranicznym twardzielem, który – nieśmiertelny – zamierza zniszczyć całą ludzkość po to tylko, żeby wreszcie samemu zaznać śmierci. Skąd się taki wziął? Kto go stworzył? Dlaczego zagrał go Vinnie Jones, w dodatku odziany w skórzaną kurtkę z nadrukowaną flagą USA? Nie wiadomo. Jak by nie było, za obiecanych kilka milionów dolarów Duncan – któremu ciężko raczej będzie skorzystać z pieniędzy, skoro ludzkość zostanie zniszczona, ale co tam – pomaga mu w zgromadzeniu kilku fiolek krwi boskich potomków, niezbędnej do uruchomienia morderczego, staroegipskiego berła. Jego ludzie porywają więc z ulic kolejne seksowne boskie potomkinie, a będący na usługach Duncana szalony lekarz, Robert Carradine, dziabie je w tyłek jakimiś metalowymi szpikulcami, sprawdzając, czy w pośladku rzeczywiście płynie boska krew. A ponieważ nie każdy musi lubić zapachowe choineczki woniejące igliwiem czy morską bryzą, w kącie jego laboratorium wisi oblazły już z ciała szkielet jednej z poprzednio porwanych kobiet.
Reszta fabuły to Vinnie Jones ścierający się na kretyńskie dialogi z Duncanem (ależ tam czerstwe suchary latają! Aż dziwne, że nikomu nie wyskoczyły na twarzy siniaki), ekipa „dobrych” uwalniająca porywane kobiety oraz facet od zielonego pola siłowego flirtujący z jakąś bezczelną barową blondyną, zachowującą się jak kotka w rui wrzucona w kępę kocimiętki. I nie, nie idzie z nią do łóżka, bo akurat – jak chyba co wieczór – dopadły go wspomnienia z dzieciństwa i zalany łzami tęsknoty za ojcem poczuł natychmiastową potrzebę utulenia w kobiecych ramionach. Bo w końcu do tego służy prężąca się, cycata dziewoja, momentalnie zrzucająca w obcym mieszkaniu fatałaszki, prawda? Na szczęście w końcu scenarzysta jakimś cudem odnalazł zagubioną szarą komórkę i zdołał jakoś wepchnąć parkę do łóżka – choć nie wiem, czy akurat na seks, bo rano dziewoja wciąż ma na sobie bieliznę ORAZ koszulę bohatera.
Naturalnie scenarzysta wciąż dba o odpowiednie stężenie głupoty w fabule. Za przykład niech posłuży sekwencja ataku na magazyn niegodziwców. Szef w zielonej, nieprzebijalnej przez kule otoczce, przed atakiem na wszelki wypadek zakłada kamizelkę kuloodporną. Po co? Kto go tam wie… Następnie ekipa otrzymuje błogosławieństwo od swojego etatowego kapelana, cierpliwie miętoszącego w ręku Biblię. W końcu następuje atak, ubezpieczany przez snajpera, który potrafi bezbłędnie odróżniać przez mleczne, zbrojone szkło, która z postaci to kumpel, a która to wróg. I to w pogrążonym w mroku magazynie. Przy czym ekipa nie za bardzo jest pewna, że trafiła we właściwe miejsce, ale tak na wszelki wypadek skręca kark napotkanemu strażnikowi. Bo w końcu bycie dobrym zobowiązuje, prawda? A potem jest odstrzeliwanie wszystkich napotkanych po drodze ludzi. Napięcie – zero. Akcja – zero. Po prostu idą, masakrują kolejnych bezwolnych strażników (bodaj tylko dwóch czy trzech próbuje do nich strzelać), biorą przetrzymywaną tam kobietę i wychodzą. Kataklizm z punktu widzenia kina akcji, kalectwo w branży speców od sensacji.
No i jeszcze te „Wieże Gibsona”, na których ósmym piętrze mieli wylądować bohaterowie. W rzeczywistości długi na przynajmniej sto metrów, sześciokondygnacyjny, płaski jak deska magazyn. Albo rozwiązywanie sznura, którym zostało skrępowane dziewczę, trwające… kilka minut, bo bonzo nie ma najmniejszego nawet kozika i musi grubymi paluchami macać koniec supełka, który wciąż mu się wyślizguje. A oczywiście wszystko w akompaniamencie świszczących wokół kul. Plus niezapomniane chwile, gdy główny bohater opłakuje ukochaną… ciągle jeszcze żyjącą, wykrwawiającą się ze zwykłej rany postrzałowej – jak rozumiem grzeczność wymagała, by ranna wyzionęła ducha nie niepokojona żadnymi szatańskimi wynalazkami w rodzaju bandaży czy uciskowych opatrunków.
To jest tak kretyński miszmasz rozmaitych schematów, klisz, cytatów i odniesień z tak różnych parafii, i to wykorzystanych w tak fatalny sposób, że podczas seansu zaczynają się dziać dziwne rzeczy z żołądkiem, kubkami smakowymi i pęcherzem widza. Katorga w najczystszej postaci, mieszana z niedowierzaniem, że ktoś wyłożył na takie ścierwo choć jednego centa.
Bo technicznie też jest to nędza. Zdjęcia są tanie, chwilami wyraźnie telewizyjne. Dekoracje i ogólnie lokacje też są tanie. Aktorzy – cała plejada nieznanych durniów, próbujących udawać chojraków, twardzieli i kogo tam jeszcze, oczywiście wszystko „na luzie”, „z jajem” i „z przymrużeniem oka”, co dodatkowo utopione zostało w dialogach ciętych od metra z tanich sensacji i bezbudżetowych dramatów – grają w sposób zauważalnie przerysowany, jak w jakimś sitcomie, w którym (na szczęście dla widza) ktoś zapomniał podłożyć śmiech widowni. Przy czym do puli aktorów o wyrobionym nazwisku, chałturzących na równi z anonimami, należy jeszcze dorzucić Danny’ego Trejo w „roli”… obrazka w komiksie, wrzuconego na ekran na całe dwie, może trzy sekundy. A całość puentuje fatalna muzyka – plumkana, smętna, z mety zabijająca napięcie, jeśli to tylko przypadkiem zdołało się jakoś ulęgnąć i podnieść choć jeden czułek.
Swojego kopa dołożył produkcji też nasz dystrybutor, fundując wątpliwej jakości tłumaczenie. Mimo że żadna z postaci nie nazywa się Cross, a tytuł filmu wziął się po prostu z kształtu amuletu głównego bohatera, nasze wydanie DVD zamiast być opatrzone mianem „Krzyża”, nosi tytuł „Cross: Amulet i berło”. Poza tym berło wbrew polskiemu lektorowi nie ma zniszczyć „wszystkiego na Ziemi”, a ma „wszystkich na Ziemi zabić”, w Egipcie – zgodnie z oryginalną ścieżką dźwiękową – nie pijano wcale piwa z sokiem malinowym, a z sokiem z granatu, zaś kilkakroć stosowana fraza „I owe you one” wcale nie znaczy „Wiszę ci drinka”.
Przestrzegam więc przed tym zbukiem, bo jego oglądanie potrafi umordować nawet po skrzynce piwa.