„Ekspedycja” to opowieść o tym, jak Brian Yuzna pomógł pogrążyć się marzącym o własnym 3D Holendrom na dnie indonezyjskiego morza.
Kolcowidzący
[Brian Yuzna „Ekspedycja” - recenzja]
„Ekspedycja” to opowieść o tym, jak Brian Yuzna pomógł pogrążyć się marzącym o własnym 3D Holendrom na dnie indonezyjskiego morza.
Brian Yuzna
‹Ekspedycja›
EKSTRAKT: | 20% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ekspedycja |
Tytuł oryginalny | Amphibious 3D |
Reżyseria | Brian Yuzna |
Zdjęcia | Mick Van Rossum |
Scenariusz | San Fu Maltha, John Penney, Somtow Sucharitkul, Brian Yuzna |
Obsada | Verdi Solaiman, Mohammad Aditya, Steven Baray, Dorman Borisman, Francis Bosco, Janna Fassaert, Mikael Cakrawala Jehian, Francis Magee |
Muzyka | Fons Merkies |
Rok produkcji | 2010 |
Kraj produkcji | Holandia, Indonezja, Wielka Brytania |
Czas trwania | 83 min |
Gatunek | akcja, groza / horror, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Brian Yuzna dał się swego czasu poznać jako nadzwyczaj solidny rzemieślnik, obdarzony niebanalną wyobraźnią i potrafiący wykrzesać zaskakująco dużo ikry ze zdawałoby się mocno przeciętnych pomysłów. Początkowo zajmował się głównie produkcją filmów, w znacznej mierze odpowiadając za finalny wygląd „Reanimatora”, „Zza światów”, „Czarnoksiężnika” (z Julianem Sandsem) czy – nieco później – „Mutroniki”. W pewnym momencie uznał jednak, że równie dobrze sprawdzi się jako reżyser,i zaczął kręcić własne filmy. Wystartował fascynująco zwariowanym „Towarzystwem”, następnie nakręcił przewrotną wariację na temat „Frankensteina”, czyli „Narzeczoną Re-Animatora”, mroczną i bodaj najlepszą z wszystkich czterech kontynuacji „Cichą noc, śmierci noc 4”, segment i główną klamrę „Necronomiconu”, a także „Powrót żywych trupów 3”, będący pokrętnym romansem z zombie w roli głównej. I tu nastąpiło twórcze załamanie, bo kolejne filmy – poza całkiem przyzwoitym „Beyond Re-Animator” – należy już rozpatrywać w kategorii porażek. Najpierw były – nakręcone jeszcze w USA – dwie części „Dentysty” i „Potomstwo”, potem – realizowane już w Hiszpanii –
kuriozalny „Faust”, zwyczajnie nędzny „Rottweiler” i fatalnie trwoniący potencjał „Beneath Still Waters”. Jednak nawet gdy Yuzna-reżyser dogorywał, Yuzna-producent wciąż radził sobie nie najgorzej, pomagając Hiszpanom w doszlifowaniu gęstego, bodaj najbliższego duchowi Lovecrafta „Dagona”, interesująco klimatycznej „Ciemności”, a także
zahaczającego o temat wilkołactwa „Romasanty” i ładnie zrobionej, ale wyraźnie już słabszej
„Zakonnicy”. Po czym Yuzna wsiąkł.
Trzy lata później okazało się, że tym razem cisnęło go w rejon Indonezji, gdzie w 2008 był współproducentem antologii grozy „Takut: Faces of Fear”, a w 2010 osobiście wyreżyserował „Ekspedycję”, holendersko-indonezyjską koprodukcję zrealizowaną ponoć w technologii 3D. Ponoć, bo na naszym wydaniu DVD ciężko raczej to stwierdzić. O ile jednak „Takut” dawał się jakoś przełknąć, to „Ekspedycja” staje kołkiem w gardle.
Już pierwsze jej sceny nie nastrajają zbyt optymistycznie. Zdjęcia są zaskakująco słabe, gra aktorska – mówiąc grzecznie – nieporadna, a sama rozbiegówka, nawet jeśli mająca być w jakimś tam stopniu zgrywą, wyjątkowo durna (młody, nadgryziony przez morskiego stwora człowiek krzyczy do SWOJEJ kamery, żeby ktoś mu pomógł). Zawiązanie fabuły zdaje się jednak mieć ręce i nogi. Przynajmniej na początku.
Szukająca reliktów prehistorycznych zwierząt morskich biolog wynajmuje nieduży jacht i rusza penetrować Morze Południowochińskie. Jednak w stojącym gdzieś na wodnym bezkresie domku na palach (przepraszam, „platformie do połowu ryb”), o który musiał zahaczyć w interesach prowadzący jacht właściciel (a jest nim Michael Paré), kobieta trafia na kilkoro zniewolonych dzieci, pracujących przy kołowrocie do wyciągania sieci. Mimo że ze względu na jakąś sprzeczkę właściciela domku z właścicielem jachtu trzeba z chwiejnego, bambusowego przybytku pospiesznie uchodzić, kobieta, której leży na sercu dobro dzieci całego świata, zaczyna forsować projekt powrotu i uwolnienia tego z dzieci, które zna angielski. Impulsem do tego jest wyłowienie z morza nadgryzionych zwłok jednego z niewolniczych nadzorców. W domku zaś rozgrywa się w tym czasie jakiś dziwaczny dramat, w wyniku którego tak obsługa kołowrotu, jak i nadzorcy, zaczynają po kolei być eliminowani przez wielkie monstrum o zaopatrzonym w kolec ogonie. I… tyle. Akcja nie chce się w ogóle lęgnąć, bohaterowie ślamazarnie plączą się tam i siam, silnik jachtu ciągle nawala, a kolejne zgony pracowników platformy są kwitowane przez pozostałych przy życiu towarzyszy niedoli niemalże wzruszeniem ramion.
Film, który zapowiadał się na gonitwę biolog za prehistorycznym morskim stworem, niepostrzeżenie przeradza się w nudny, ckliwy melodramat dla starszych dzieci. Bo jest to opowieść o trudnym położeniu dzieci, o dziecku marzącym o wolności, o infantylnie i chwilami po prostu skrajnie idiotycznie zachowującej się kobiecie pragnącej przychylić nieba nieszczęśliwym dzieciom, a do tego źli przemytnicy postępują jak ostatnie lebiegi, nie potrafiące sobie poradzić z nawet najsłabszą kobietą, a wszelkie sceny z potworem są irytująco ugrzecznione – tak, żeby nie było widać ani za bardzo krwi, ani za bardzo cierpienia. Zupełnie jak „Power Rangers”, tylko bez „Power”.
Co więcej, z biegiem akcji coraz wyraźniejszych barw nabiera podejrzenie nabicia widza w butelkę, bowiem zamieszczony na pudełku DVD opis ewidentnie został sprokurowany przez osobę, która nie zadała sobie nawet wysiłku obejrzenia filmu. Bo jeśli jeszcze geneza wyprawy badawczej i spotkanie z załogą platformy jest zgodne z rzeczywistością, o tyle reszta – absolutnie nie. Tamal – czyli owo dziecko znające angielski – „błaga Skylar, aby ta go zabrała ze sobą. Kobieta ulega, zwłaszcza że dzieciak przypomina jej utraconą córkę. Wraz z pojawieniem się Tamal na pokładzie statku zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Narasta niepokój.” Jeszcze lepiej brzmi plącząca się po polskojęzycznym kawałku sieci okrojona wersja opisu: „Biolog morski, Skylar Shane, zabiera na pokład statku małego Tamala. Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy załoga przyłapuje chłopca rozmawiającego z pradawną istotą.” A cała zabawa polega na tym, że nikt dzieciaka nie zabiera z platformy. Nie było na to ani czasu, ani sposobności. Na jachcie nie dzieje się więc nic dziwnego, nie narasta żaden niepokój (chyba że związany z awaryjnością silnika), a już tym bardziej nikt nikogo nie przyłapuje na rozmowach z pradawną istotą. Istne banialuki.
Seans pogarszają rozmaite bzdury, i to wcale nie lekkiego kalibru. Zastanawia na przykład sprawa domku na palach – stoi w dość płytkich wodach, ale ze znajdującej się pod nim „głębi” pracujące w pocie czoła dzieci wyciągają raz na kilka godzin za pomocą pokaźnego kołowrotu małą, kwadratową sieć wypełnioną – jak dobrze pójdzie – kilkunastoma rybkami. W związku z tym pojawia się pytanie – jak przy tak nędznych połowach opłaca się KUPOWAĆ do obsługi kołowrotu kilkoro dzieci i utrzymywać do ich pilnowania DWÓCH nadzorców? A dowóz żywności i wody z lądu? Toż cała ta „platforma” to chyba jakieś zajęcie hobbystyczne raczej niż zarobkowe?
Albo weźmy takiego potwora. Na ogół wysuwa z wody jedynie swój ogon, zakończony rogowym kolcem. I ten kolec sobie węszy, skrada się i zagląda w zakamarki domku, podczas gdy oczy stwora i ogólnie jego zmysły ciągle… znajdują się pod wodą. Jeszcze lepiej jest, gdy kolec w końcu dopada osaczoną ofiarę, atakuje bowiem w sposób fizjologicznie nieprawdopodobny. W końcu właściciel ogona jest powiększoną do absurdalnych rozmiarów wersją klasycznego pajęczaka, a ten ma odwłok nie pozwalający na zbyt wykwintną ekwilibrystykę.
Śmieszy również biolog, która wyciąga z gnijących trzewi trupa nadzorcy jakiś czarny, zapewne koszmarnie cuchnący kawałek, i wkłada go pęsetą do… noszonej przy pasie płóciennej torebki. Luzem. Gdzie akurat była wolna przegródka. Podobnie bawi możliwość wspięcia się wielkiego, ważącego najmarniej kilka ton stwora na rachityczną, opierającą się na kilkudziesięciu cienkich, bambusowych patykach platformę, czy samoistne zagaśnięcie rozlanej po suchych jak wiór deskach i celowo podpalonej kałuży benzyny. Nie należy też zapominać o ułomnych efektach specjalnych. Zarówno przebita nożem dłoń, jak i kikut ręki – są ewidentnie gumowe, wysuwane przez aktora zza jakiejś przeszkody zasłaniającej jego zdrową kończynę, natomiast skorpiony „chodzące” po dziecku biorącym udział w jakichś obchodach są przyklejonymi do koszulki wytłoczkami z gumy lub plastiku. I na koniec rodzima twórczość translatorska: „Z pustego i Salomon nie przeleje”, „20.000 mil podmorskiej podróży” oraz „lina kotwicza”.
Film dostał dodatkową gwiazdkę za kilka scen niezamierzenie śmiesznych (na przykład krzyki dzieciaka, któremu stwór odciął wszystko poniżej pępka), a także za zaskakująco ponure zakończenie. Ogólnie jednak lepiej się trzymać od „Ekspedycji” z daleka.
macie zdrowie do tych crapów:) A tymczasem dopisuje "Ekspedycje" do listy must see a z filmografii Briana Yuzny pozwolę sobie polecić niedawno polecony mi "Society" ("Towarzystwo" z '89). Film przyzwocie się zestarzał i ma kilka klimatycznych,zapadających w pamięć scen