Dlaczego horror Briana Yuzny nosi tytuł „Faust”, skoro po ekranie hasa demon ze świńskimi uszkami, a gdzieś w tle chutliwa kobieta transformuje w krzyżówkę monstrualnych pośladków z monstrualnymi cycami? Tego pewnie nie wie nikt.
Zemsta gumowych uszek
[Brian Yuzna „Faust” - recenzja]
Dlaczego horror Briana Yuzny nosi tytuł „Faust”, skoro po ekranie hasa demon ze świńskimi uszkami, a gdzieś w tle chutliwa kobieta transformuje w krzyżówkę monstrualnych pośladków z monstrualnymi cycami? Tego pewnie nie wie nikt.
W pierwszej chwili ogarnia człowieka chęć pochylania czoła przed dalece posuniętą pomsłowością tego, kto nadał temu bzdurnemu, idiotycznie wykonanemu filmowi tytuł sugerujący związek z wiekopomnym dramatem Goethego. Być może chciał w ten sposób nobilitować lichotę do rangi ekranizacji klasyki, ale jedyne, co tak naprawdę osiągnął, to niepomierne zdumienie nie dość czujnych klientów, którzy nabyli „Fausta” w nadziei obcowania z geniuszem niemieckiego poety. Jakżeż przykre to rozczarowanie, gdy na ekranie miast egzystencjalnych rozterek i głębokich przemyśleń, daje się uświadczyć jedynie festiwal kiczu i tandety, bogaty w gołe cycki i urywane głowy.
Zdawałoby się, że tylko przez nieuwagę w fabule ostało się kilka elementów, w których od biedy można się rzeczywiście dopatrzyć związków z dramatem. Tymi elementami jest pan M, czyli de facto Mefistofeles, oraz fakt podpisania kontraktu o duszę. Cała reszta to nieumiejętna zabawa konwencją. Prawda jednak wygląda tak, że „Faust” jest ekranizacją komiksu o tym samym tytule (nie naszym, a oryginalnym: „Faust: Love of the Damned”), również nie mającego wiele wspólnego z Goethem. Kłopot polega na tym, że o ile w komiksie główny bohater rzeczywiście niekiedy posługuje się imieniem Faust, to w filmie nie pada ono ani razu. A skoro komiks jest w Polsce nieznany (śmiem twierdzić, że również i w Europie nie cieszy się zbytnią popularnością), swobodnie można było pomyśleć nad innym, bardziej adekwatnym do treści tytułem. Zwłaszcza że nie ma w naszym kraju jakiejś szczególnej tradycji dbania o dokładne tłumaczenie filmowych tytułów.
Pal licho jednak, że scenariusz „Fausta” ani nie odpowiada zawartości dramatu, ani nie do końca odpowiada zawartości komiksu. Gorzej, że wykonanie filmu zakrawa na paskudną kpinę. Od samego początku daje się na przykład we znaki koszmarne udźwiękowienie. Wypowiadane kwestie mają dudniący pogłos, a wiele dźwięków, wręcz niemożebnie rażących swoją sztucznością, wydaje się pochodzić z gotowych zestawów, które można kupić za marne grosze w specjalistycznych marketach (łatwo rozpoznawalne z innych filmów kawałki – karetka na sygnale, ruszający samochód, nadlatujący helikopter, błyskawica, ogień w kominku, hałasy zwierząt leśnych, wbijanie łopaty w ziemię). Podejrzewam w dodatku, że kupiono jeden z najtańszych zestawów, bowiem połowy spodziewanych dźwięków tła po prostu w filmie nie ma. W ogóle cała ścieżka dźwiękowa wygląda bardziej na dubbing, niż udźwiękowienie, i to dubbing wykonany w niedużym, tanim studiu. Wyraźnie to widać w przypadku paradującej z obnażonym biustem aktorki, u której ruch warg chwilami absolutnie się nie zgadza z tym, co dobiega z głośników. No i ta muzyka… Chaos, tumult, pospiesznie rzucane rozkazy, pokrzykiwania, zaś w tle leci… smętna plumkanina na klawiszach jakiegoś większego instrumentu. Dla odmiany, w niektórych scenach ze spokojniejszą akcją, możemy usłyszeć kawałki metalowe. Kupa śmiechu, i tyle.
Tak samo źle jest i z innymi rzeczami, jak choćby z doborem aktorów. Rozumiem, że Brian Yuzna, reżyser słynący z niekonwencjonalnego podejścia do horroru, bardzo lubi umieszczać w swoich filmach Jeffreya Combsa (sam zresztą darzę go sympatią), ale trzeba robić to z głową. Combs, który świetnie się sprawdza jako szalony naukowiec, tutaj kompletnie zawodzi, bez powodzenia usiłując odegrać niesubordynowanego, rzutkiego policjanta odzianego w skórzaną kurtkę, odważnie stawiającego czoło niebezpiecznym przestępcom. W efekcie wyszła groteska, tym bardziej żałosna, że cała fabuła jest potraktowana śmiertelnie serio i jakiekolwiek humorystyczne akcenty – zwłaszcza tak niezamierzone, jak ten nieszczęsny Combs z gnatem w dłoni, włamujący się do willi, by ująć złoczyńcę – najzwyczajniej w świecie męczą.
Nienajlepiej wygląda też sama fabuła. Morderca, który wyrżnął uczestników przyjęcia w pewnej willi, zostaje ujęty na miejscu zbrodni i trafia do psychiatryka. Tam poznaje lekarkę i zakochawszy się w niej (oczywiście z wzajemnością, jak to zwykle w takich miejscach bywa, prawda?), opowiada historię swojego upadku. Otóż był on sobie obiecującym malarzem, który wiódł błogie (znaczy głodne, jak mniemam) życie z ciemnoskórą kochanką. Pewnego dnia w mieszkaniu zjawili się przemytnicy i w ramach odzyskiwania niespłaconego przez dziewczynę długu za przeszmuglowanie jej przez granicę, zakatowali ją na śmierć (eee… czyli co? Odzyskali dług w ten sposób, czy jak?), artystę zaś pobili do nieprzytomności jego własnym obrazem (mówiąc wprost: oberwał w głowę niewielkim blejtramem, i to centralną częścią płótna; to zupełnie tak, jakby znokautować kogoś packą na muchy). Później, gdy nieszczęśnik rozmyślał nad samobójstwem, zjawił się przed nim M wraz z kuszącą asystentką i zaproponował podpisanie kontraktu. W zamian za duszę, artysta otrzymał możliwość zemsty (krótko mówiąc: dostał wielgachne ostrza, wysuwające się z jakichś nakładek na przedramionach). Bardzo szybko jednak okazało się, że kontrakt jest raczej długoterminowej natury i w grę będzie wchodziło nieustanne mordowanie wskazanych przez M osób. W końcu, po rzeźni w willi, bohater odmówił dalszej współpracy.
Lekarka trapi się losem pacjenta, pacjent zostaje uprowadzony przez ludzi M i zakopany żywcem na jakimś odludziu, policjant zaś wyszukuje w Internecie informacje na temat zauważonego u pacjenta, wypalonego na dłoni pentagramu. To wyszukiwanie to kolejny powód do śmiechu, bowiem wystarczy wpisać w wyszukiwarkę termin „The Hand” („Dłoń”), wybrać na chybił trafił link i… już można się cieszyć sążnistymi wyjaśnieniami na upragniony temat. Dalej też jest zabawnie, bo pogrzebany bohater znajduje w sobie siłę do przeciwstawienia się Mefistofelesowi i wstaje z grobu jako… hmm… rzekłbym gej z rogami, ale pewnie naraziłbym się tym stwierdzeniem niejednemu czytelnikowi. Powiedzmy więc, że facet ma różowawą, cienką pelerynę, zaś nad czołem pysznią się mu – również różowawe – gumowe ni to uszy, ni to rogi, których koniuszki wdzięcznie się gibią w takt najmniejszego poruszenia głową. Momentami organy te wyglądają wypisz, wymaluj jak świńskie uszy, tylko postawione na sztorc. Dopiero po uważniejszym przyjrzeniu się oblepionej gumą głowie można dojść do wniosku, że te giętkie elementy rzeczywiście mają robić za rogi…
Nie ma sensu dalej brnąć w fabułę, w której są jeszcze i inne rodzynki tej miary, wliczając w to dość absurdalne zakończenie. Trudno jednak powstrzymać się przed rzuceniem garści uciesznych defektów realizacyjnych, pokazujących „umiejętności inaczej” zespołu realizatorskiego. Spod drzwi willi wylewa się rzeka krwi, tyle że za drzwiami żaden trup nie leży, a posadzka – widoczna po wejściu policjanta – jest w sumie czysta. Jeden z osiłków ma „tatuaż” w postaci pentagramu wykonany flamastrem, i to drżącą ręką. Odcinane głowy skaczą po ziemi jak gumowe piłki (bo pewnie rzeczywiście są z gumy). Z ujęcia na ujęcie walczący potrafią zmienić miejsce. No i ten piankowy biust i piankowe pośladki, pośród których tonie malutka główka kobiety.
Całą tę fuszerkę można jednak poniekąd zrozumieć, bowiem „Faust” był pierwszym filmem wyprodukowanym przez Yuznę w Hiszpanii, we współpracy z tamtejszym studiem Filmax Fantastic Factory. Wiadomo, początki zawsze są trudne i trzeba czasu na dotarcie się zespołu realizatorskiego. Nie tłumaczy to jednak słabego scenariusza i dziwacznej koncepcji, wedle której film został nakręcony. Bo – tak po prawdzie – jest to coś w rodzaju kabaretu, tylko śmiertelnie serio, bez ździebka humoru. Wszyscy grają i zachowują się jak w kabarecie (na przykład aktor grający szlochającego pacjenta psychiatryka bardziej by pasował stylem gry do „Głupiego i głupszego”), kostiumy są jak z kabaretu, tylko dialogi, akcja i cała intryga są podane na absolutnie poważnie. Przez to film jest po prostu męczący i od pewnego momentu najzwyczajniej w świecie nudny, bo nie potrafi przywiązać widza do którejkolwiek z postaci.
Dla dociekliwych dodam tylko tyle, że wszelkie podobieństwo „Fausta” do „Spawna” jest zamierzone. Najzabawniejszy zaś jest fakt, że to nie Tim Vigil i David Quinn, twórcy komiksowego „Fausta”, czerpali garściami ze „Spawna”, tylko Tod McFarlane zapożyczył się u Vigila i Quinna. W końcu „Faust” ujrzał światło dzienne w roku 1989, a „Spawn” trzy lata później…
Jedna uwaga, niezwiązana z samym filmem - Faust Goethego to dramat, nie poemat - to jednak różnica.