Jeśli chcecie zobaczyć niestraszny horror z domieszką Tomb Raidera, w którym stary tankowiec gra rolę luksusowego transatlantyku, to dobrze wybraliście - „Statek widmo” jest filmem właśnie dla Was. W innym wypadku lepiej go wyłączyć zaraz po scenie tańców na pokładzie, a najlepiej w ogóle ominąć. Szkoda czasu, zdrowia i pieniędzy.
Scenariusz widmo
[Steve Beck „Statek widmo” - recenzja]
Jeśli chcecie zobaczyć niestraszny horror z domieszką Tomb Raidera, w którym stary tankowiec gra rolę luksusowego transatlantyku, to dobrze wybraliście - „Statek widmo” jest filmem właśnie dla Was. W innym wypadku lepiej go wyłączyć zaraz po scenie tańców na pokładzie, a najlepiej w ogóle ominąć. Szkoda czasu, zdrowia i pieniędzy.
Czasami zdarza się dobry horror. Niekiedy, mimo że niestraszny, bywa ładny, mądry lub chociaż ma ciekawy pomysł. „Statek widmo” żadnej z tych zalet nie posiada. Jedynym interesującym elementem w tym filmie jest scena początkowa i jej rozszerzona wersja w dalszej części obrazu. Poza tym nie ma w nim nic, co warto by polecić. Tu nawet nie straszy. Prawdę napisał cytowany na okładce filmu Rob Blackwelder z „San Francisco Examiner” (jeśli taki człowiek w ogóle istnieje) – „Jeden z najbardziej przerażających i najoryginalniejszych horrorów ostatnich lat”. Rzeczywiście. Przeraża oryginalnością w nieprzerażaniu.
Już sam początek filmu powoduje, że dla pewności trzeba sięgnąć po płytkę i sprawdzić, czy w odtwarzaczu leży ta, co powinna. Taneczna muzyka i zawijane napisy sugerują, że zaczyna się jakiś romans (przez moment zdaje się, iż na ekranie widnieje napis „Statek miłości”) albo melodramat w scenerii morskiej. Dopiero linka tnąca tańczących mniej więcej na wysokości korpusu (bardzo ładna, realistyczna sekwencja) rozwiewa wątpliwości. Niestety, na krótko. Wkrótce poznajemy głównych bohaterów – zespół sześciu zgranych (a przynajmniej tak stało w scenariuszu) osób parających się odzyskiwaniem porzuconych na morzu jednostek, dowodzonych przez Seana Murphy’ego (Gabriel Byrne). Widzimy ich akurat w trakcie holowania platformy wiertniczej. Po drodze platforma zaczyna tonąć, ale szybka i zdecydowana interwencja Epps (Julianna Margulies, znana choćby z „Mgieł Avalonu”) zażegnuje niebezpieczeństwo. Gdy po sfinalizowanej transakcji ekipa opija sukces w knajpie, do stolika, przy którym siedzą, podchodzi młody (bo w amerykańskich filmach wszyscy, łącznie z naukowcami, są młodzi) pilot i proponuje przechwycenie starego statku, który dryfuje gdzieś na Morzu Beringa. Po krótkich targach oferta zostaje przyjęta i wszyscy razem płyną sypiącym się holownikiem zakosztować przygody życia – zagubionym statkiem jest bowiem owiany legendą luksusowy włoski liniowiec „Antonia Graza”, błąkający się po morzach od 1962 roku. A jako że porzucony na międzynarodowych wodach statek przechodzi na własność znalazcy, kroi się wysoka nagroda. Cena podskakuje, gdy w jednym z pomieszczeń znalezione zostają skrzynie ze sztabami złota. Radość z odkrycia psuje to, że statek zdaje się być nawiedzony. Wkrótce też ginie pierwsza osoba z zespołu…
Chciałoby się powiedzieć: i cóż z tego? Wydumany los papierowych, na siłę „luzackich” postaci, przerzucających się od czasu do czasu nieciekawymi tekstami niewiele nas obchodzi. Plączą się po zaskakująco widnych pomieszczeniach zapyziałego ponoć statku (czterdzieści lat rdzy i brudu), nękani jedynie niepokojem o stan „Antonii Grazy”, której niewiele brakuje do zatonięcia. Naturalnie od czasu do czasu w kadrze pojawiają się tzw. „zjawiska nadprzyrodzone”, są jednak wepchnięte w fabułę ruchem konika szachowego, nie stanowiąc zwartego ciągu zdarzeń przyspieszających bicie serca u bohaterów, a co dopiero u widzów. Ot, raz się jakieś drzwi zamkną, kiedy indziej pojawi się duch, a w najzupełniej nieoczekiwanym i generalnie idiotycznym momencie basen okrętowy zacznie napełniać się krwią. Za co/po co/dlaczego? Pewnie nie wie nikt. Nic to nie wnosi do fabuły, nie wzbudza dreszczy i nie ma sensu. Po dwudziestu minutach bezowocnego wyczekiwania na jakiś rzeczywiście zaskakujący element: zębatą paszczę, kościotrupa albo chociaż różowego słonika, który rozruszałby fabułę, zaciekawienie historią znika. I do końca filmu nie wraca. Syf, malaria i korniki.
Na nieudolność reżyserską nakładają się ewidentne dziury logiczne i błędy realizatorskie. Na pokładzie statku nie ma żadnych szczątków pomordowanych dawno temu osób, mimo że ciała tutaj ot tak sobie nie znikają (szczury kości raczej nie jedzą – choć, według twórców filmu, chętnie wcinają monety, bo nie wiem, czym innym mogły się żywić w szczelnie zamkniętej kasetce). Z całej masy pomordowanych pokazują się jako duchy tylko trzy osoby – co natomiast z resztą? W świetle dalszej części filmu, kiedy widzowi objawiona zostaje piętrowa wręcz bzdura pod postacią przyczyny rzezi na liniowcu, pojawiają się pytania – jak wobec istniejących na statku mocy możliwy był bezwładny dryf? Albo: czemu niemożliwe było załatanie dziury w kadłubie, skoro bez problemu dało się giąć rury i zatrzaskiwać zastałe przez dziesięciolecia wrota? Do tego rolę transatlantyku – poza scenami generowanymi komputerowo – gra stary tankowiec o charakterystycznej, wysokiej rufowej sterówce… Że nie wspomnę o „dmuchanym” złocie (bohaterowie przerzucają się sztabami jak kartonami papierosów).
Najzabawniejsze jest jednak to, że czas poświęcony na dialogi i długie najazdy w niezbyt mrocznym wnętrzu (ach, ileż dobrych scen z duchami dałoby się tu upchnąć zamiast tego pętania się bez celu), a także teatralne kłótnie można było spożytkować na budowanie nastroju. A jeśli stanowiło problem zrobienie w tej scenografii dobrego, trzymającego za gardło horroru, to przecież wystarczyło pokusić się o nakręcenie porządnego thrillera o makabrycznych zdarzeniach z ostatnich chwil statku. Radosne wikłanie się w krzyżówkę horroru i przygodówki było czynnością zwyczajnie bez sensu. Niby w środku jest mnóstwo elementów klasycznego kina grozy: duchy, tajemnicze zakamarki, jakieś ślady zbrodni, przesłanki mówiące o tym, że ktoś już tu był i źle skończył, zabrakło natomiast samej grozy. Duży potencjał, a efekt żaden. Nawet muzyka zawodzi.
Doprawdy sztuką było zrobienie horroru, który zamiast dreszczy strachu wywołuje znudzenie i senność. Zdawałoby się, iż maczający w projekcie palce Joel Silver i Robert Zemeckis są już na tyle doświadczonymi producentami, że doskonale powinni wiedzieć, jak musi wyglądać dobry horror. Pozory, jak widać, mylą. Na słaby scenariusz nakładają się błędy realizatorskie, dyskwalifikujące ekipę Steve’a Becka jako twórców horrorów. Powinno to być jasne już po „13 duchach”, które miały świetne efekty i w sumie nic poza tym. Mimo to Silver i Zemeckis ponownie postawili na Becka, który – rzecz jasna – znowu zawiódł. Szczęśliwie (przynajmniej na razie) nie zanosi się na kolejny film w reżyserii tegoż pana. „Statek widmo” to dziwna krzyżówka „Tomb Raidera” z przeróżnymi filmami o porzuconych, tajemniczych statkach. Ni lepsza, ni gorsza od innych tego typu produkcji, jednak zdecydowanie głupsza. Do przerzucenia w koszu z przeceną.