Co się stanie, gdy wziąć scenariusz „Obcego: Decydujące starcie”, dodać trochę Dicka i poskąpić pieniędzy na efekty? Prócz tego, że będzie to nieporozumienie, otrzymamy „Żołnierzy kosmosu 2”. Tak, tak, zrobiono taki film. Tyle że – ze zrozumiałych przyczyn – trafił od razu na wideo i dvd.
Zrobaczywienie
[Phil Tippett „Żołnierze kosmosu 2: Bohater Federacji” - recenzja]
Co się stanie, gdy wziąć scenariusz „Obcego: Decydujące starcie”, dodać trochę Dicka i poskąpić pieniędzy na efekty? Prócz tego, że będzie to nieporozumienie, otrzymamy „Żołnierzy kosmosu 2”. Tak, tak, zrobiono taki film. Tyle że – ze zrozumiałych przyczyn – trafił od razu na wideo i dvd.
Phil Tippett
‹Żołnierze kosmosu 2: Bohater Federacji›
Film pojawił się jakoś tak cicho, bez najmniejszej reklamy, zupełnie jak kontynuacja „Ostatniego smoka”, czy kolejne dwa „Mutanty”. Co ciekawsze, istnieje również animowany serial „Roughnecks – The Starship Troopers Chronicles” (40 odcinków + 4 odrębne epizody), zrealizowany w stylistyce kinowego „Final Fantasy”. A zdawałoby się, że „Żołnierze kosmosu” Verhoevena nie byli na tyle popularnym dziełem, by obrastać w sequele i obrazy okołofilmowe. Oczywiście do Polski jak na razie dotarła tylko kontynuacja filmu, choć sądzę, że prędzej czy później serial również się pojawi.
„Żołnierzy kosmosu 2” wyreżyserował Phil Tippett, dotychczas głównie spec od efektów specjalnych (trzy „Robocopy”, „Willow”, „Ewolucja” i oczywiście „Żołnierze kosmosu”, a także smok z „Ostatniego smoka” i garść stworzeń z oryginalnej trylogii „Gwiezdnych wojen”). Po jego poprzednich dziełach widać, iż zna się na swoim fachu i solidnie wykonuje powierzone mu zadania, było więc pewne, że kontynuacja „Żołnierzy…” przynajmniej pod względem wizualnym będzie bardzo porządnie zrealizowana. I rzeczywiście, mimo iż Tippett nie powalił na kolana jako reżyser, to jednak nieźle poradził sobie z wyzwaniem, tworząc – mimo niewielkich (oczywiście jak na amerykańskie warunki) funduszy – film dość zgrabny i intrygujący. Nie jest to może arcydzieło, ale jako wieczorna rozrywka sprawdza się całkiem przyzwoicie. Powiedziałbym, że to wyższa półka filmów klasy C.
Akcja filmu dzieje się na planecie należącej do Arachnid. Nie wiadomo jaka to planeta, ani dlaczego akurat na niej są żołnierze Federacji. Tradycyjnie kawaleria nie ma żadnego solidnego wsparcia, żadnej ciężkiej broni (ciągle trzeba wpakować kilkadziesiąt pocisków w tułów robala, żeby wreszcie przestał się ruszać), a taktyka jest nieznanym pojęciem. Jeden ze zdziesiątkowanych, ulegających przewadze wroga oddziałów prosi o ewakuację. Gdy ta zostaje im odmówiona (dlatego, że ponieważ), wycofuje się do czegoś o nazwie HD 185. Jest to opuszczona osiem dni wcześniej (z jakiej przyczyny?) niewielka forteca, broniona przez większą wersję muchołapki smażącej insekty łukiem elektrycznym. Ekipą teoretycznie dowodzi porucznik Dill (medium, a na dokładkę służbista), jednak zdaje się on nie panować nawet nad własnym zwieraczem, a co dopiero mówić o niedobitkach oddziału. Na dokładkę szeregowy Sahara (płeć żeńska) wypuszcza zamkniętego w nieczynnej spalarni odpadów kapitana Daxa oskarżonego o zabójstwo oficera (osiem dni bez jedzenia i picia, a mimo to zadziwiająco pulchny i żwawy), odkrywając dzięki posiadanemu darowi empatii (wzmocnionemu przez ciążę), iż Dax to dobry człowiek, dbający o powierzonych mu żołnierzy. Uwolniony morderca energicznie bierze się do organizowania obrony. W ostatniej chwili do obrońców dołącza jeszcze generał z trójką zebranych gdzieś po drodze żołnierzy. Chwilę później baza zostaje otoczona mrowiem robali. Na domiar złego nie działa radio, główne wrota nie chcą się zamknąć, a w bazie dzieją się podejrzane rzeczy. Wygląda bowiem na to, że do środka przedostał się w ciele człowieka robal nowej generacji (zjada mózg i kieruje człowiekiem siedząc w jego czerepie – nie brzmi to mądrze, prawda?). Czy bohaterowie będą w stanie zniszczyć intruza? Czy zdążą poinformować Ziemię o nowym zagrożeniu? Czy szeregowy w ciąży przeżyje? Czy zostanie nakręcona trzecia część „Żołnierzy kosmosu”? No, tu może przesadziłem, bo tego to akurat nie wiadomo…
Budżet filmu był tak niski, że nie wystarczyło na hełmy i mundury dla wszystkich aktorów.
Wiadomo natomiast, że „Żołnierze kosmosu 2” mieli budżet nieco ponad 5 milionów dolarów. Skutkiem tego na ekranie przeważnie panuje mrok, żołnierze strzelają ślepakami, zaś wśród szczupłej obsady aktorskiej nie ma żadnej znanej twarzy. Nie ma tu również zbyt wielu ujęć robali, a jeśli takowe są, to najczęściej z daleka. Co gorsza, oszczędności widać również w scenariuszu, który z oryginalnością i świeżymi pomysłami rozmija się już nie o kilometry, a o lata świetlne. Fabuła (oblężenie garstki osób na niegościnnej, mrocznej, pełnej obcych form życia planecie) jest znana z takiej liczby – przeważnie marnych – filmów sf, że nie ma sensu zagłębiać się w wyłuskiwanie jej pierwowzoru. Podobnie jest z opanowującym ludzi pasożytem, dążącym do zniszczenia rodzaju ludzkiego.
Mimo wymienionych powyżej mankamentów trzeba przyznać, że film jest zaskakująco dobrze zrealizowany i potrafi trzymać w napięciu (pomijając mniej więcej 20 minut zaraz po dotarciu do bazy, który to czas wypełniają „pogłębiające psychologię bohaterów” rozmowy, przekomarzania oficerów i miłostki). Nie ma tu potknięć w efektach specjalnych (a przecież właśnie po jakości efektów można poznać niski budżet), dźwięk jest należycie dobrany, a pozbawiona sław obsada dość dobrze radzi sobie ze swoimi niezbyt skomplikowanymi rolami. Szkoda jednak, że nic więcej nie wiadomo na temat planety, jak i dziwacznej budowli, której konstrukcja sugeruje, iż każdą najdrobniejszą część (łącznie z panelami sufitowymi i sitkami antycznych głośników) przywieziono tutaj z Ziemi. Zważywszy na fakt, iż posiadane przez Federację promy nie wyglądają na towarowe, a transportowanie wszystkich tych elementów lata świetlne od Ziemi mijałoby się z ekonomicznym sensem, istnienie budowli w tym dokładnie kształcie jest dość zagadkowe. Wątpliwa jest również kwestia natychmiastowej i bezbłędnej interpretacji „widzenia” przez Saharę, z którego to „widzenia”, tak na zdrowy rozsądek, niewiele – poza galopadą odnóży – wynika…
Odrębną sprawą pozostają odniesienia do dzisiejszych realiów. Podczas gdy film Verhoevena odwoływał się do okresu drugiej wojny światowej i mówił o patriotycznym obowiązku obywateli wobec zdradzieckiego ataku wroga (Buenos Aires jako odpowiednik Pearl Harbor), to obraz Tippetta mówi o wojnie pokrętnej, w sumie bezsensownej, pozbawionej jakichkolwiek nadziei na pozytywne rozstrzygnięcie. Jest to krwawa wojna komandosów odciętych za liniami wroga, otoczonych przez przeważające siły, drążonych od środka przez zdrajcę. Wojna z podstępnym i licznym wrogiem nie posiadającym dających się zidentyfikować (znaczy się zastrzelić) jednostek przywódczych. Przywodzi to oczywiście na myśl wojnę w Wietnamie czy Iraku (zamieszczone w filmie „spoty reklamowe” do złudzenia przypominają czołówki CNN z okresu pacyfikacji Iraku – piach, słońce, zbliżenie nóg idących żołnierzy), tyle że jeśli Verhoeven potrafił podać to w dość sarkastycznej, prześmiewczej formie, to Tippett potraktował temat niemal śmiertelnie poważnie. Stworzył dzieło pełne patosu i „wzniosłych” sentencji, choć – szczęśliwie – pozbawione nachalnego moralizatorstwa. Jednak gdyby odrzucić płaszczyk fantastyki, film objawiłby się jako zwyczajna, produkowana na pęczki sensacja.
Mimo to – jak już nadmieniłem – „Żołnierze…” są na tyle dobrze zrealizowani, że bez problemu wciągają w opowiadaną historię, gwarantując półtorej godziny dość solidnej rozrywki.