Ostatnimi laty oryginalny wizerunek wampira – dystyngowanego osobnika w czarnym płaszczu, z wdziękiem podsysającego młode dziewczęta – coraz mocniej ustępuje pola wersji zwulgaryzowanej. Teraz modny jest młodzieniec na luzie, odziany w byle jakie (aczkolwiek markowe) ciuchy, ceniący szybką i głośną rozrywkę (dyskoteki, motory, etc.), zagryzający kogo popadnie i znający tylko jeden model walki – mordobicie. „Wampiry: Przemiana” są świetnym tego przykładem.
Wampirze Muay Thai
[Marty Weiss „Wampiry: Przemiana” - recenzja]
Ostatnimi laty oryginalny wizerunek wampira – dystyngowanego osobnika w czarnym płaszczu, z wdziękiem podsysającego młode dziewczęta – coraz mocniej ustępuje pola wersji zwulgaryzowanej. Teraz modny jest młodzieniec na luzie, odziany w byle jakie (aczkolwiek markowe) ciuchy, ceniący szybką i głośną rozrywkę (dyskoteki, motory, etc.), zagryzający kogo popadnie i znający tylko jeden model walki – mordobicie. „Wampiry: Przemiana” są świetnym tego przykładem.
Marty Weiss
‹Wampiry: Przemiana›
Trudno powiedzieć, kto zapoczątkował taki trend. Łatwo natomiast stwierdzić, że do jego rozpowszechnienia walnie przyczyniły się kolejne „Blade’y” i serialowa „Buffy - postrach wampirów”. Hałaśliwe, płytkie, ze szczyptą humoru miały za zadanie jedynie dostarczać atrakcyjnej rozrywki, pełnej mocnej muzyki, twardych herosów i gwałtownych walk. Nie ma w nich miejsca na głębsze przemyślenia, na bohaterów szarpiących się pomiędzy tęsknotą do słonecznego światła a pragnieniem wiecznego życia, czy na dylematy moralne tyczące ceny, za jaką utrzymuje się własną nieśmiertelność. To czcza, pozbawiona większego sensu i prawdziwych emocji zabawa, w której chodzi wyłącznie o jak najbardziej widowiskowe i krwawe wyrzynanie istot uważanych za coś, co nie ma prawa istnieć i co nieodmiennie jest wredne, okrutne i do szpiku kości złe. Szkoda, że w aktualnym kinie rola wampira sprowadza się głównie do bycia zwierzyną łowną, w konfrontacji z którą główny bohater filmu objawia jakieś mniej lub bardziej ukryte talenta i przywraca zakłócony ład społeczny.
Czasami jednak nawet twórcy filmów z wampirami w tle potrafią dostrzec groźbę wpadnięcia w schemat i na siłę starają się wrzucić do produkcji różne nietypowe elementy, byle tylko wykazać się oryginalnością i pokazać widzom, że są zdolni i mają „fajowe” pomysły. Ale cóż z tego, skoro nie staje im umiejętności czy warsztatu na stworzenie czegoś więcej, niż okraszonego kilkoma dobrymi scenami i jedną, dwoma ciekawymi ideami przeciętnego, poprawnie zrealizowanego filmu.
Jednym z takich przeciętnych filmów, które chciały być oryginalne, jest „Wampiry: Przemiana”, obraz wbrew pozorom nie będący trzecią częścią cyklu zapoczątkowanego w 1998 roku przez Carpentera. Akcja filmu dotyczy dwójki amerykańskich turystów i toczy się w Tajlandii, o czym na każdym kroku starają się nam przypomnieć realizatorzy. Nawet nie stosując specjalnego skrótu myślowego, wystarczy stwierdzić, iż chodzi tu o odzyskanie porwanej przez tajskie wampiry dziewczyny. Dla jej uratowania chłopak zrobi wszystko: wejdzie choćby w układ z miejscowymi „dobrymi” wampirami (pijącymi tylko zwierzęcą krew), które pragną zniszczenia swych wyrodnych braci.
Niestety, nieskomplikowana fabuła nie jest jedynym problemem filmu. Znacznie poważniejszym jest nuda. Co i rusz wątła akcja, polegająca głównie na snuciu się (bywa, że „suspens” trwa w zawieszeniu i półtorej minuty) i ewentualnie pościgach motocyklowych, grzęźnie w długich najazdach kamery na lokalny targ czy na jakiś kolorowy festyn, najwyraźniej trwający w niezmiennej postaci przez całe tygodnie. Po odcedzeniu fabuły z różnorakich, zaskakujących niekiedy, wtrętów i ze scen, które budują, budują, budują i zbudować klimatu nie mogą, zostanie z pół godziny prawdziwej akcji. A przecież film jest króciutki, trwa niespełna pięć kwadransów, czemuż więc zdecydowano się go jeszcze pompować wodą?
Zdawałoby się więc, że jeśli fabuła praktycznie nie istnieje, akcja też jest w zaniku, a pokazane postaci są płaskie i nieinteresujące, twórcy filmu zadbają o wspaniałe sceny walk, zapierające dech w piersiach efekty specjalne czy porywające zdjęcia. Niestety, niczego takiego tu nie ma. Owszem, kopanina w stylu Muay Thai miejscami wygląda nieźle (w „Ong Baku” sto razy lepiej), efekty specjalne nie wywołują zgagi, a zdjęcia w paru momentach ocierają się o artyzm (to właśnie one podwyższają ocenę końcową filmu o dwa punkty), ale to za mało, żeby uratować film jako całość. Jedyne jaśniejsze punkty filmu (nie licząc zdjęć) to nastrojowy dom „dobrych” wampirów, a także zgrabna Meredith Monroe. Reszta, włącznie z muzyką (miejscami robi wrażenie komputerowej) i senną reżyserią, jest raczej nieporozumieniem. Zastanawia też rozrzut w kolorystyce oczu wampirów – zależnie od osobnika są czerwone, błękitne lub zielone, przy czym nie sposób dociec czy rzeczywiście ma to jakieś znaczenie dla fabuły, czy po prostu optyk dał ekipie jakiś atrakcyjny upust na soczewki kontaktowe.
I tylko się zastanawiam, jak długo jeszcze będzie się kręcić kolejne, niemal bliźniaczo do siebie podobne filmy? Czekam z utęsknieniem na chwilę, kiedy wreszcie skończy się cierpliwość widzów i kolejnego filmu po prostu nikt nie będzie chciał oglądać. Bo ile można?