Kinematografia również posiada swoje denne rewiry, do których dociera całkiem znaczna liczba filmów, aczkolwiek przeważnie amatorskiej proweniencji. Zdarzają się jednak i takie perełki, jak „Inwazja: Atak zabójczych owadów”, które radośnie rzucają się do rycia w tym dnie w nadziei dotarcia do jakiegoś magicznego środka nicości. Ten film pokazał, że dno jest znacznie głębiej, niż można było wyobrażać sobie w najczarniejszych koszmarach.
Muchy z komputera
[Josh Olson „Inwazja: Atak zabójczych owadów” - recenzja]
Kinematografia również posiada swoje denne rewiry, do których dociera całkiem znaczna liczba filmów, aczkolwiek przeważnie amatorskiej proweniencji. Zdarzają się jednak i takie perełki, jak „Inwazja: Atak zabójczych owadów”, które radośnie rzucają się do rycia w tym dnie w nadziei dotarcia do jakiegoś magicznego środka nicości. Ten film pokazał, że dno jest znacznie głębiej, niż można było wyobrażać sobie w najczarniejszych koszmarach.
Josh Olson
‹Inwazja: Atak zabójczych owadów›
Film „Inwazja: Atak zabójczych owadów” udowodnił, że pojęcie „dno” jest bardzo szerokie, i dotychczas było niewłaściwie rozumiane. To jak porównywać dno stawu zarośniętego tatarakiem z głębią Rowu Mariańskiego. Widziałem dotąd wiele złych filmów – fatalnie zrealizowanych, pozbawionych scenariusza, z koszmarnym wręcz aktorstwem, ale „Inwazja…” bije je wszystkie – włącznie z produkcjami amatorskimi – na głowę. Głównie głupotą scenariusza, ale i tragicznym, neandertalskim wręcz poziomem efektów specjalnych.
Niepokój budzi już pobieżny opis fabuły. Otóż do jakiegoś domu na odludziu przyjeżdża grupa dawnych przyjaciół, złączona stypą po zmarłym koledze (zadusił się zamknięty w foliowym worku?). Mniej więcej po półgodzinie drętwych, smutnych (z punktu widzenia zanudzanego na śmierć widza) i sztucznych dialogów o jakichś nieistotnych pierdołach, akcja rusza nagle żabim skokiem – w usta jednej z kobiet wlatuje rój bzyczących, oleistych kłaczków i pałeczek, które według twórców defektów specjalnych miały być bodaj muchami. I w parę sekund przejmuje nad nią kontrolę! Gdy muchy mają już drugiego nosiciela (tym razem faceta), przypuszczają posiadanymi ciałami szturm na dom. Idzie im to jednak niezbornie, zwłaszcza że męski nosiciel stracił głowę (najpierw skręcił sobie kark wymachami głowy, a później urwał ją sobie i wyrzucił gdzieś w krzaki). Nie pomaga nawet absurdalny skok do okna na pierwszym piętrze (jak? I po co akurat tam, skoro jedynym środkiem ochronnym zabarykadowanych w budynku osób jest szafka przystawiona do drzwi wejściowych?). Muchołaki zadowalają się więc odcięciem telefonu (jak?) i uszkodzeniem samochodów (duża rura wymontowana z podwozia jednego z aut wygląda na fragment osi!). Wkrótce szeregi muchowych druhów zasila jeszcze jedna kobieta (łyknęła trochę much przy pierwszym starciu), której pierwszym ruchem jest… ucieczka z domu (wręcz fascynujące – dwójka chce się dostać do środka, a w tym samym czasie trzecia dla odmiany chce się wydostać – PO CO, NA MIŁOŚĆ BOSKĄ?).
Dalej po prostu nie ma sensu brnąć, bo fabuła filmu zatacza się od głupoty do nonsensu (jak np. wielkie muchy w mięśniach nogi jednego z bohaterów), w końcówce z lekkością i gracją przeciążonego tankowca osiągając Mount Everest pustogłowia (tragicznie wręcz bzdurna przyczyna pojawienia się roju owych „much”). Nie ma co się szerzej rozwodzić nad pochodzeniem tych nieszczęsnych „owadów” (w sumie nie wiadomo, skąd się biorą w takich ilościach), taktyką ich ataku (koniecznie do ust, i tylko wtedy, gdy ktoś krzyczy z gardłem szeroko otwartym) ani nad sposobami uśmiercenia (promienie słońca – aczkolwiek nie zawsze, muchozol, a nawet… MUZYKA Z ADAPTERU!). Nie ma potrzeby też głębiej zastanawiać się nad tym, czemu akurat zasięg komórki przypada na krawędź dachu ani jak tuż pod krawędzią tegoż dachu znalazł się muchołak ze złamaną nogą (co, koledzy podrzucili?).
Trzeba tu oczywiście również wspomnieć o aktorach, którzy osiągnęli wyżyny niekompetencji i nieuctwa niemal porównywalne z dokonaniami kina amatorskiego. Sztuczne zachowania, kanciaste ruchy, rozweselające udawanie przestrachu (dychawica, łapanie ustami powietrza, wymachy rękami, zasępienie na twarzy), w dodatku niezborne miotanie się w roju dorysowanych później „much”, przyprawiają o prawdziwy ból głowy. Jak by tego było mało, swoją ołowianą cegiełkę do filmu dokłada kompozytor, proponując kompletnie chybione, skoczne kawałki w czołówce, która bardziej pasowałaby do filmu o luzackiej młodzieży czy do jakiejś słabszej komedii miejskiej, niż do horroru posiadającego dwie dość krwawe sceny gore (urywanie głowy i dłubanie sobie nożem w nodze). Nie wolno także zapomnieć o roli speców od animacji komputerowej (te plastikowe muchy płonące soczystym, marchewkowym ogniem wyczarowanym na domowym pececie), jak również i reżysera, który nie potrafił sklecić z tego melanżu nieporozumień czegoś zbliżonego do filmu. A przecież sam napisał sobie scenariusz! Żeby zaś było jeszcze zabawniej, scenarzystą i reżyserem „Inwazji” jest Josh Olson, scenarzysta Cronenbergowskiej „Historii przemocy”. Po prostu – dziwny jest ten świat…
I niech przypadkiem nie skusi was kolorowa okładka, bo będziecie potem gorzko żałować. Nawet, jeśli przypadkiem uda wam się kupić ten film za mniej, niż złotówkę.