W przypadku „Pożartych” można by sparafrazować popularne ostatnimi czasy powiedzonko – „Nie ważne jak reżyser zaczyna, ważne jak kończy”. Mądrość tej sentencji objawia się na przykładzie tego filmu w szczególnie jaskrawy sposób, bowiem coś, co wyglądało na całkiem przyzwoity thriller na pograniczu horroru, z czasem przeistacza się w wyjątkowo obrzydliwą bujdę na niesamowicie pogiętych resorach.
Przeżarci i wypluci
[David Winkler „Pożarci” - recenzja]
W przypadku „Pożartych” można by sparafrazować popularne ostatnimi czasy powiedzonko – „Nie ważne jak reżyser zaczyna, ważne jak kończy”. Mądrość tej sentencji objawia się na przykładzie tego filmu w szczególnie jaskrawy sposób, bowiem coś, co wyglądało na całkiem przyzwoity thriller na pograniczu horroru, z czasem przeistacza się w wyjątkowo obrzydliwą bujdę na niesamowicie pogiętych resorach.
Zdarzają się filmy słabsze, w których scenarzysta bezsprzecznie nie jest w stanie udźwignąć ciężaru wymyślonej koncepcji i pod koniec filmu byle jak zalepia porozgałęziane nad miarę wątki, albo bezczelnie ucieka w nonsensowne rozwiązania. Ba! Denerwujące zakończenia, często infantylne albo po prostu głupie, bywają i w filmach całkiem dobrych (jak, nie przymierzając, w ostatniej „Wojnie światów”). Jednak takie rzeczywiście złe, naprawdę żenujące zakończenia miewa stosunkowo niewielka grupa filmów. Zdaje się, że prym wśród nich wiodą właśnie „Pożarci”. Im głębiej w fabułę, tym więcej absurdalnych tez. Jest to film, który w zadziwiający sposób z poziomu względnie przyzwoitej logiki stacza się coraz niżej i niżej, aż w końcu daje wielkiego susa na pole bzdur, nonsensu i różowych słoni.
Początek filmu wygląda ciekawie. Jednym z urodzinowych prezentów dla dręczonego nocnymi koszmarami Jake’a (serialowy Jensen Ackles) jest włączenie go do tajemniczej gry internetowej zatytułowanej „Przejście”. Na pierwszy rzut oka zabawa wydaje się przednia, bowiem gra jest interaktywna i jej organizator potrafi wykorzystać przyjaciół bohatera do spełniania jego najskrytszych pragnień. Niestety, bardzo szybko okazuje się, że za niewinną z pozoru zabawą kryje się mroczna tajemnica. Przyjaciele giną straszną śmiercią, a w pobliżu Jake’a coraz częściej pojawia się zaskakująco realna zjawa rogatego demona. Jedyną osobą, na której pomoc może liczyć bohater, jest niedawno poznana Marisol (Jocelyn z „Obłędnego rycerza” i Mara Sinclair ze „Zjadacza grzechów”, czyli Shannyn Sossamon). I tutaj jasny jak dotąd wątek zaczyna pętlić się i gmatwać, dorzucając do kociołka kolejne trupy oraz serwując dość nieemocjonujące zagadki (jak np. kim jest Szatan).
Scena, w której bohater ze zdumieniem neofity odkrywa na jakimś plakacie zupełnie obce mu słowo „Szatan” i idąc tym tropem dowiaduje się od usłużnego księdza, iż ów tajemniczy osobnik (znaczy się Szatan) jest potężną siłą mieszającą na świecie, i że to właśnie on jest odpowiedzialny za męczące bohatera wizje, jest momentem, który może wywołać apopleksję nawet u odpornego na kinematograficzną głupotę widza. Zdumiewająca niewiedza wykazywana przez Jake’a w materii religijnej (swoją drogą ciekawe, czy zna pojęcie Boga?), połączona z obezwładniającym przekonaniem twórców filmu, że grozę u widza wywoła samo napomknienie, iż to właśnie Szatan może być odpowiedzialny za smolistego stwora i kilka dziwacznych zgonów, po prostu rozczula głupotą i naiwnością. Sytuacji nie poprawia również niepotrzebnie skomplikowana fabuła. Wprowadzony w pewnym momencie wątek szkoły tak naprawdę niczemu konkretnemu nie służy. Osławione wizje też w sumie nie wiadomo po co się tu znalazły. Niby są to flashbacki z dzieciństwa bohatera, ale są też chwile przeplatane snem (chyba), oraz wizje, które ewidentnie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Do tego dochodzi paranoiczny wątek rodziców, a potem innych, „prawdziwych” rodziców, co wprowadza fabułę na wyżyny absurdu. I gdy zdaje się, że gorzej już być nie może, jest KOŃCÓWKA. Końcówka, która zwykły horror próbuje przeistoczyć w dramat o zadęciu religijno-egzystencjalnym i która zdaje się sugerować, że cały film to historia religijna, w której biedny żuczek uświadamia sobie istnienie diabelskiej siły i w jakimś niejasnym celu stawia jej czoła.
Początkowo naprawdę ma się ochotę polecać „Pożartych”, bo są porządnie i ciekawie zrealizowani. Ale z biegiem fabuły zarówno zaciekawienie, jak i chęć podzielenia się z innymi radością płynącą z oglądania dobrego filmu maleją i maleją, ustępując miejsca najpierw zdumieniu, potem zniesmaczeniu, by w końcu rozproszyć się niczym sen złoty. Na nic wmawianie sobie, że przecież zdjęcia dobre, że napięcie miejscami więcej niż przyzwoite, że aktorzy nie najgorzej sobie radzą, że w sumie tylko efekty specjalne budzą zaniepokojenie tandetnym wykonaniem. Na nic to wszystko, bo logiczne usterki, piętrzące się wraz z biegiem filmu, dyskwalifikują go jako dobrą rozrywkę. Pod koniec seansu ma się już tylko ochotę nabluzgać całej ekipie, która zrealizowała ten film.
Jeśli nie chcecie czuć się ograbieni z czasu (nie wspomnę o silnym przeświadczeniu, że reżyser i spółka robią widzowi wodę z mózgu), może lepiej nie oglądajcie „Pożartych”. Zniszczone neurony podobno się nie regenerują.