Mija dwadzieścia pięć lat od śmierci Philipa K. Dicka i tyle samo od powstania jednego z najsłynniejszych filmów science fiction, „Blade Runnera”, opartego na jego prozie. Ponieważ historia realizacji filmu jest prawie równie fascynująca jak sam film, warto ten temat przybliżyć czytelnikom. Z powodów podanych w dalszej części tekstu uważamy polski tytuł, „Łowca androidów”, za niezbyt szczęśliwy i będziemy w tekście używać tytułu oryginalnego.
Klasyka pod lupę: Biegnij, Blady, biegnij czyli legenda Blade Runnera
[Ridley Scott „Łowca androidów: Edycja Kolekcjonerska (5DVD)”, Philip K. Dick „Blade Runner” - recenzja]
Mija dwadzieścia pięć lat od śmierci Philipa K. Dicka i tyle samo od powstania jednego z najsłynniejszych filmów science fiction, „Blade Runnera”, opartego na jego prozie. Ponieważ historia realizacji filmu jest prawie równie fascynująca jak sam film, warto ten temat przybliżyć czytelnikom. Z powodów podanych w dalszej części tekstu uważamy polski tytuł, „Łowca androidów”, za niezbyt szczęśliwy i będziemy w tekście używać tytułu oryginalnego.
Ridley Scott
‹Łowca androidów: Edycja Kolekcjonerska (5DVD)›
EKSTRAKT: | 100% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Łowca androidów: Edycja Kolekcjonerska (5DVD) |
Tytuł oryginalny | Blade Runner: Ultimate Collector’s Edition (5DVD) |
Dystrybutor | Galapagos |
Data premiery | 3 grudnia 2007 |
Reżyseria | Ridley Scott |
Zdjęcia | Jordan Cronenweth |
Scenariusz | Hampton Fancher, David Webb Peoples |
Obsada | Harrison Ford, Rutger Hauer, Sean Young, Edward James Olmos, M. Emmet Walsh, Daryl Hannah, William Sanderson, Joe Turkel, Joanna Cassidy |
Muzyka | Vangelis |
Rok produkcji | 1982 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Blade Runner |
Czas trwania | 112 min |
Parametry | Dolby Digital 5.1; format: 2,35:1 |
Gatunek | SF |
EAN | 7321909184978 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Słynny scenarzysta filmowy William Goldman napisał kiedyś, że ani jedna osoba w świecie filmu nie wie, co może się udać, a co nie. Film, który zapowiada się na wielki przebój, może ponieść całkowitą klapę. Skromny obraz może stać się superprzebojem. Słabo przyjęty przez krytykę i niedoceniony przez publiczność obraz może po latach zyskać ogromną popularność i zostać uznanym za arcydzieło. I to jest właśnie przypadek „Blade Runnera” Ridleya Scotta na podstawie powieści Philipa K. Dicka.
Na początku było słowo, a dokładniej mówiąc, powieść genialnego Philipa K. Dicka. O nim samym i jego twórczości można napisać niejedną książkę i na pewno byłaby to lektura fascynująca (zainteresowanym polecamy „Boże inwazje” – biografię Dicka pióra Lawrence’a Sutina). Dick, geniusz niedoceniany przez wiele lat, mający ambicje pisania powieści mainstreamowych, dla pieniędzy tworzył fantastykę i dzięki tej fantastyce zyskał nieśmiertelność. Człowiek, który wątpił w rzeczywistość i widywał Boga. Nie da się o nim opowiedzieć w kilku słowach. Poprzestańmy więc na stwierdzeniu, że w 1966 r. napisał książkę „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, na podstawie której powstał „Blade Runner”. Film niewątpliwie ją rozsławił, ale i bez tego książka by się obroniła – jest jedną z lepszych w bogatym dorobku Dicka. Ziemia została wyniszczona przez nuklearny konflikt, wyginęły w większości zwierzęta, posiadanie prawdziwego psa czy owcy jest nieosiągalnym luksusem, więc ludzie zastępują je mechanicznymi replikami. Główny bohater, Rick Deckard, zarabia na życie, zabijając zbiegłe z marsjańskich kolonii androidy. Bliższy kontakt ze swymi przyszłymi ofiarami i współczucie dla nich paradoksalnie pozwala mu zrozumieć różnicę między człowiekiem a maszyną oraz istotę człowieczeństwa. Wybiegając nieco naprzód, wypada zauważyć, że „Blade Runner” okazał się twórczą ekranizacją – film zmienił akcenty (androidy u Dicka są dużo mniej ludzkie niż w filmie, rzec można, iż w filmie Deckard uczy się od replikantów, czym jest człowieczeństwo, a w książce uczy się od androidów, czym ono nie jest), przemówił własnym głosem, ale to, co najistotniejsze, wziął z pierwowzoru literackiego.
Wielopoziomowa wizjonerska książka szybko zainteresowała filmowców. Jako pierwszy sięgnął po nią już w 1969 r. sam Martin Scorcese, ale szybko zrezygnował. W 1974 roku prawa do ekranizacji zakupiła firma Herb Jaffe Associates, Inc., a za pisanie scenariusza wziął się syn właściciela, Robert Jaffe. Scenariusz, który stworzył, oscylował w kierunku… komedii i spotkał się z całkowitą dezaprobatą Dicka. Wówczas na scenie pojawił się mało znany aktor z ambicjami odegrania większej roli w przemyśle filmowym – Hampton Fancher.
Fancher nie znał literatury Dicka, nie interesował się też fantastyką naukową. Miał jednakże w kieszeni dziesięć tysięcy dolarów i chciał je zainwestować – na przykład zakupując prawa do ekranizacji jakiejś perspektywicznej powieści. Przyjaciel polecił mu „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”. Francher zainteresował się książką, choć go nie zachwyciła. Dotarł do Dicka, ale nie był w stanie odkupić praw od Jaffe. Gdy już miał zamiar porzucić pomysł, otrzymał nieoczekiwane wsparcie od początkującego producenta Briana Kelly’ego. Kelly odkupił prawa do powieści, namówił Fanchera na napisanie scenariusza i znalazł potężnego sprzymierzeńca: angielskiego producenta Michaela Deeleya. To już była znana postać – Deeley produkował takie filmy jak „Konwój”, a przede wszystkim oscarowego „Łowcę jeleni”. W 1978 roku prace nad ekranizacją mogły ruszyć z kopyta.
Deeley miał swojego faworyta do reżyserii filmu – był nim wsławiony dwoma dobrze przyjętymi filmami, „Pojedynkiem” i „Obcym – ósmym pasażerem Nostromo”, Ridley Scott. Pozyskanie Scotta nie było jednak proste; był on między innymi zaangażowany w ekranizację „Diuny” Franka Herberta, rozważano więc innych reżyserów, przykładowo Roberta Mulligana („Zabić drozda”). Traf chciał, że wówczas umarł brat Scotta, a do prac nad „Diuną” było jeszcze trochę czasu. Scott rozpaczliwie szukał jakiegokolwiek zajęcia i w ten sposób trafił do projektu Fanchera, Kelly’ego i Deeleya. Zaczęły się kolejne prace nad scenariuszem i kompletowanie obsady.
Philip K. Dick
‹Blade Runner›
Oryginalny tytuł powieści Dicka należy niewątpliwie do najbardziej frapujących w historii fantastyki, ale zapewne byłby zmorą większości producentów filmowych – kto poszedłby na film o takim tytule? Nic więc dziwnego, że wkrótce tytuł roboczy scenariusza został skrócony do banalnego „Android”. Taki tytuł kojarzył się jednak z produkcjami fantastycznymi klasy „B”, od których ekranizacja miała się dystansować. Na dodatek słowo „android” sugeruje człekokształtnego robota, a Rachael, Roy Batty i spółka mieli być czymś więcej, istotami bliższymi człowiekowi. Wymyślono więc później dla nich nazwę „replikanci”, nie ostał się też tytuł. Fancher odkrył czasopismo o nazwie „Mechanismo” – bardzo mu się spodobało to słowo, ale uzyskanie do niego praw było poza jego zasięgiem. Film otrzymał więc kolejne miano, niestety znów wyjątkowo banalne – „Niebezpieczne dni” („Dangerous Days”) – które przez dłuższy czas pozostawało tytułem roboczym filmu. Na szczęście nie na zawsze. Podczas prac nad scenariuszem pojawiła się dyskusja nad nazwą zawodu wykonywanego przez Deckarda – „detektyw” był zbyt mało oryginalny, trzeba było wymyślić coś ciekawszego. Fancher odkrył małą książeczkę Williama Burroughsa „Blade Runner (a movie)” i ta nazwa tak bardzo mu się spodobała, że uznał, iż najlepiej nada się na określenie mało szlachetnej profesji Deckarda. Zakupiono więc prawa do niej oraz do innej książki o dokładnie tym samym tytule – opowieści Alana Nourse’a o przemytnikach środków medycznych – „Blade Runner”. Wkrótce nazwa ta stała się też kolejnym roboczym tytułem filmu. Roboczym, bowiem Scottowi marzyło się coś rodem z komiksu – „Gotham City”, czyli nazwa miasta rodzinnego samego Batmana. Na to jednak też nie otrzymał prawa i w ten sposób film wszedł na ekrany pod… tytułem roboczym. Całe szczęście.
Warto dodać, że najbardziej rozpowszechniona polska wersja – „Łowca androidów” – jest dokładnym zaprzeczeniem intencji twórców. Pojawia się w niej niepożądane i nieobecne w filmie słowo „android”, a nazwanie Deckarda po prostu „łowcą” woła o pomstę do nieba. Bywało zresztą gorzej – czasem film w Polsce nazywano „Łowcą robotów”…
W trakcie prac nad scenariuszem pojawiły się pierwsze konflikty. Wizje filmu dwóch najważniejszych postaci, które ten film tworzyły – Scotta i Fanchera – bardzo się różniły. Fancher ostro sprzeciwił się pomysłom Scotta i… został zwolniony. Scenariusz dokończył David Peoples. To była dobra decyzja – Peoples zachwycił się tekstem Fanchera, ale dokonał w nim zmian oczekiwanych przez Scotta i Deeleya.
O tym, kto powinien zagrać Deckarda, Hampton Fancher myślał już w 1975 roku, przy pierwszych przymiarkach do ekranizacji powieści. Kto jest uosobieniem detektywa w czarnym kryminale, jakim miał być „Blade Runner”? Oczywiście Chandlerowski Philip Marlowe. W 1975 r. ostatnią ekranizacją prozy Raymonda Chandlera był film „Żegnaj, laleczko” z Robertem Mitchumem w roli Marlowe’a, i ten właśnie aktor przychodził na myśl Fancherowi. Cztery lata później koncepcja głównego bohatera ewoluowała ku książkowemu Deckardowi – jawił się on scenarzyście jako „biurokrata w okularach”, a wśród możliwych odtwórców pojawili się między innymi Tommy Lee Jones i Christopher Walken (skądinąd rozważany wcześniej do roli Hana Solo w „Gwiezdnych wojnach”). W sierpniu 1980 roku pojawiło się nazwisko, które zelektryzowało twórców (poza Fancherem, niezbyt przekonanym do tej kandydatury) – rolą zainteresował się sam Dustin Hoffman. Sprawy rozwijały się nad wyraz pomyślnie: Scott i Deeley byli zachwyceni, przez kilka miesięcy negocjowano z gwiazdą zmiany w scenariuszu (które, notabene, nie były w smak Fancherowi), po czym Hoffman zrezygnował z roli (przyczyna była prozaiczna – pieniądze). Wraz z nim zniknęły wprowadzone za jego namową zmiany, a także powróciła koncepcja detektywa w stylu Marlowe’a. Wtedy na scenie pojawił się Harrison Ford.
Ford był już wówczas gwiazdą „American Graffiti” i „Gwiezdnych wojen”, ale świat miał poznać postać Indiany Jonesa dopiero rok później. Scott uznał go za idealnego Deckarda. Widział w Harrisonie Fordzie postać niejednoznaczną, chwiejną, prawie antybohatera – a taki miał być Deckard. Złożona postać głównego bohatera przemówiła również do Forda i tytułową rolę można było uznać za obsadzoną.
Nieznany jeszcze Indiana Jones miał jednakże pewien wpływ na film Scotta. Według planu Deckard, jak każdy znużony detektyw z czarnego kryminału, miał nosić kapelusz. Przewidując sukces „Poszukiwaczy zaginionej Arki” i wiedząc, jak wyglądał strój Forda w tym filmie, Scott uznał, że Deckard w kapeluszu może zbyt przypominać słynnego wkrótce archeologa. Dlatego też Marlowe A.D. 2019 utracił charakterystyczny element garderoby…
Brat Ridleya Scotta wciąż żyje chyba, że ma jeszcze jakiegoś innego brata niż Tony Scott.