„436 mieszkańców” to film, który praktycznie niezauważenie pojawił się na rynku i – mimo potencjalnie ogromnych możliwości – nie zebrał przesadnie pochlebnych opinii. A zawdzięczać to można, między innymi, błędnemu przypisaniu gatunkowemu, bo z niego taki horror, jak z czapli rogatywka.
Nie będziesz mnożył się nad potrzebę
[Michelle Maxwell MacLaren „Populacja 436” - recenzja]
„436 mieszkańców” to film, który praktycznie niezauważenie pojawił się na rynku i – mimo potencjalnie ogromnych możliwości – nie zebrał przesadnie pochlebnych opinii. A zawdzięczać to można, między innymi, błędnemu przypisaniu gatunkowemu, bo z niego taki horror, jak z czapli rogatywka.
Michelle Maxwell MacLaren
‹Populacja 436›
Nie wiem, kto wpadł na pomysł określenia „436 mieszkańców” mianem horroru, ale wyrządził tym samym filmowi wielką krzywdę. W rzeczywistości jest to obraz bardzo spokojny, pozbawiony wszelkich cech charakterystycznych dla kina grozy, operujący wyłącznie zagęszczającą się atmosferą i wyciąganą na światło dzienne mroczną tajemnicą. Naturalnie, od tego wszystkiego niejednemu mógłby się zjeżyć włos na głowie, ale podobnie się rzecz miała przy oglądaniu „Memento” czy „21 gramów”, a nikt o zdrowych zmysłach do horrorów ich nie zaliczy. Rzeczywiście, jednak ciężko przypisać „436 mieszkańców” do konkretnego gatunku, bo posiada elementy zarówno thrillera, dramatu, jak i fantasy (to ostatnie przy założeniu, że w sprawę istnienia miasteczka faktycznie są zamieszane jakieś siły nadprzyrodzone).
Bo oto gdzieś na amerykańskiej prowincji funkcjonuje sobie zaszyta głęboko w lesie osada Rockwell Falls. Pewnego pięknego dnia przyjeżdża tam na inspekcję pracownik Urzędu Statystycznego, Steve Kady (Jeremy Sisto – znany z „Clueless”, „Drogi bez powrotu” i z serialu „Sześć stóp pod ziemią”), który ma przeprowadzić śledztwo w sprawie niezmiennej od ponad pół wieku liczby mieszkańców. Mimo różnych znaków ostrzegawczych (wypowiedzi w rodzaju „goście są jak rodzina, więc stają się rodziną”, nadmierne zainteresowanie przyjezdnym, nagła wrogość ze strony jednego z mieszkańców, częste przypadki „gorączki”) i bezpośrednich ostrzeżeń, jest zdecydowany sumiennie wypełnić powierzone mu zadanie, choć z czasem wreszcie zaczyna zdawać sobie sprawę, że coś tu jest nie tak. W końcu, podczas festynu, którego zwieńczenie jest szokująco niespodziewane, z całą jaskrawością uświadamia sobie, że popełnił fatalny błąd, pozostając w Rockwell Falls. Pytanie, czy błąd ten da się jeszcze naprawić…
Poniekąd mają rację ci, którzy przyrównują „436 mieszkańców” do „Żon ze Stepford” (naturalnie tych oryginalnych, a nie idiotycznego remaku sprzed trzech lat). Podobieństwo to jest jednak powierzchowne. W „Żonach…” – że zacytuję klasyka – to „ludzie ludziom zgotowali ten los”. To członkowie lokalnej społeczności – płci męskiej li wyłącznie – uznawszy, że dobra żona to żona posłuszna i uczynna, gotowa z uśmiechem spełniać wszelkie zachcianki męża, postanowili „ulepszyć” naturę. To mężowie ze Stepford przykładali ręki do przeróbki kobiet z krwi i kości w kobiety mechaniczne. W „436 mieszkańcach” nic takiego nie ma miejsca. Tu – prócz paru niedowiarków – nikogo nie trzeba przekonywać, że Rockwell Falls jest cudownym i JEDYNYM miejscem do życia. Zagadkowe zgony zbiegające się czasowo z momentami pojawienia się nowych członków społeczności (czy to przez narodziny, czy przez przyjazd) przekonują nawet najbardziej opornych niedowiarków, że nie jest to wyłącznie zbieg okoliczności. Że najprawdopodobniej rzeczywiście przodkowie zawarli pakt z kimś lub czymś, co pilnuje egzekwowania warunków umowy i co jednocześnie dba o dobrą pogodę i wysokie plony.
W tej sytuacji bardzo ciekawe staje się obserwowanie zachowań mieszkańców – ich wyborów, ich podejścia do wartości własnego życia, do pojmowania szczęścia czy choćby reakcji na wybór osoby organizującej festyn. Można się zastanawiać, na ile są pogodzeni z własnym losem. A także – na ile rzeczywiście uważają, że takie życie jest wspaniałe, a na ile jest to przekonanie wpojone mniejszą lub większą siłą bądź powodowane strachem. Zagadką pozostaje również to, czy rzeczywiście istnieje jakaś siła strzegąca Rockwell Falls, czy też może jest to po prostu rodzaj zbiorowej halucynacji, a włodarze miasteczka są zwyczajnie nadgorliwi w wykonywaniu swoich obowiązków. Nawet zakończenie filmu (również i to alternatywne, szczęśliwie umieszczone na płycie) nie daje jednoznacznego wyjaśnienia w tej kwestii, co – swoją drogą – uważam za jedną z większych zalet „436 mieszkańców”.
Sam film jest zrealizowany bardzo poprawnie. Ma dobre zdjęcia (parę ujęć jest wręcz fantastycznych – jak widok miasteczka z lotu ptaka czy wieczorne strzelanie), dobrze dopasowaną muzykę, dość solidne aktorstwo i – co jest obecnie rzadkością – spójnie i rozsądnie skonstruowany scenariusz, wolny od głupkowatych dialogów i przestojów akcji. Ciągle coś się tutaj dzieje, ciągle otrzymujemy nowe elementy układanki, aczkolwiek muszę przyznać, że sporą część z nich można zauważyć dopiero podczas powtórnego seansu, kiedy wiemy już, na co zwracać baczniejszą uwagę. Jedynym mankamentem scenariusza jest nieco nieumiejętne budowanie napięcia, bowiem pierwsza połowa filmu jest zbyt spokojna, a przez to nieco rozwlekła i bez wyrazu. Nie ma to jednak wpływu na ostateczną ocenę „436 mieszkańców”.
Szczerze polecam ten film, bowiem jest on spójny, elegancki, a opowiadana historia rozwija się w sposób równomierny i budzący zaciekawienie fabułą. Podkreślam jednak raz jeszcze – dla miłośników horroru wiele tu nie będzie, bowiem nie ma tu żadnych krwawych scen, żadnych krzyków, urywanych kończyn czy morderczych duchów. To inteligentne, tajemnicze kino mocno działające na wyobraźnię.