Zawsze wydawało mi się, że filmy robi się w jakimś celu. Albo żeby coś przekazać, albo żeby się czymś pochwalić, albo żeby zarobić kasę. W głowę jednak zachodzę, po co kręcono „Arche. Czyste zło”. W jakim celu utopiono w tym bzdurnym projekcie pieniądze i dobre chęci sporej grupy ludzi? Czy nie prościej było kupić parę skrzynek wódki, beczkę kwaszonych i zaszaleć do białego rana? Przynajmniej pieniądze by się nie zmarnowały…
Film proroczy
[Grzegorz Auguścik „Arche: Czyste zło” - recenzja]
Zawsze wydawało mi się, że filmy robi się w jakimś celu. Albo żeby coś przekazać, albo żeby się czymś pochwalić, albo żeby zarobić kasę. W głowę jednak zachodzę, po co kręcono „Arche. Czyste zło”. W jakim celu utopiono w tym bzdurnym projekcie pieniądze i dobre chęci sporej grupy ludzi? Czy nie prościej było kupić parę skrzynek wódki, beczkę kwaszonych i zaszaleć do białego rana? Przynajmniej pieniądze by się nie zmarnowały…
Grzegorz Auguścik
‹Arche: Czyste zło›
Nie tak często zdarzają się filmy, które w tytule zawierają od razu ocenę jakości. „Arche. Czyste zło” jak najbardziej należy do tej kategorii – jest to bowiem rzeczywiście kinematograficzne czyste zło. Bełkotliwa fabuła, „kumpelska” gra aktorska, niechlujna animacja komputerowa i bardzo słabe jak na polskie kino zdjęcia (przy zaskakująco z kolei poprawnym udźwiękowieniu, ubarwionym niestety różnymi komputerowymi plumkaniami) stawiają ten film niemal na równi z zachodnimi produkcjami czysto amatorskimi, które miały szczęście trafić do szerszej dystrybucji. Sęk w tym, że na Zachodzie (głównie w USA) nawet koszmarnie niedobre filmy robi się z myślą o zysku, bowiem rozbudowana sieć wypożyczalni i relatywnie niskie ceny płyt pozwalają mieć nadzieję na zrekompensowanie sobie przynajmniej kosztów realizacji. W Polsce natomiast nie ma co liczyć na żadną rekompensatę, bo widzowie (ci, których stać na kupno czy wypożyczenie płyty) w znacznej części unikają już polskich produkcji, słusznie podejrzewając, że „wspaniały”, „oryginalny” czy „cudowny” film zamiast do refleksji będzie raczej skłaniał do poszukania tabletek na niestrawność.
Nad fabułą „Arche…” nie ma się co rozwodzić, bowiem jest ona tak skomplikowana i mętna, że po prostu niezrozumiała. Ogólnie rzecz biorąc chodzi o piątkę przyjaciół (dwie dziewczyny i trzech chłopaków), którzy próbują rozgryźć tajemnicę znalezionej w krypcie pobliskiego kościoła drewnianej (aczkolwiek malowanej na srebrno, co miało chyba sugerować, że jest metalowa) kostki. Kostka ta ma kształt piramidki, a na jej ruchomych ściankach wypalono tajemnicze symbole. Jako że podczas zabawy kostką przebywająca w sąsiednim (!) pomieszczeniu koleżanka zostaje zassana do innego wymiaru, dwóch kolegów rusza jej na pomoc wchodząc w czasoprzestrzenny portal, by w realiach gier komputerowych walczyć z przedwiecznym złem zwanym Arche.
Lepiej nie pytać, skąd wiadomo, że portal jest czasoprzestrzenny (i że to w ogóle portal), dlaczego raz pojawił się akurat w łazience, a drugi raz w pokoju, jakim sposobem można porozumiewać się z osobami wciągniętymi w inny wymiar, dlaczego inne wymiary tak mocno przypominają gry komputerowe oparte na znanych filmach sf, gdzie w internecie jest translator tak szybko i zgrabnie tłumaczący średniowieczną łacinę na polski, czym w istocie jest Arche i jakie moce posiada, czy bohaterowie walczą z Arche, czy tylko przed nim uciekają, w jakim celu w czołówce umieszczono akurat te, a nie inne cytaty, a także – po co w filmie znalazły się konie. Brak logiki i spójności to nie jedyne błędy scenariusza. Większość scen jest przegadana, wygłaszane kwestie napuszone i abstrakcyjne, a wrzucone hojnym gestem odniesienia do klasyki kina fantastycznego rażą prostactwem i miejscami niebezpiecznie ocierają się o plagiat.
A przecież Grzegorz Auguścik plany miał wielkie. Chciał reanimować polskie kino sf, konające w konwulsjach przez ostatnie dwie dekady. Chciał również pokazać, że można poza oficjalnym obiegiem zrobić dobry film z efektami specjalnymi, jakich polskie kino jeszcze nie widziało. Chęci to jednak za mało. Przez brak profesjonalizmu (widoczny praktycznie w każdym kadrze) nic z tych planów nie wyszło, a „Arche…” przypomniało tylko, czemu polska fantastyka leży na obu łopatkach i już nawet nie kwiczy. Jak na dłoni widać, że winę za to ponosi tradycyjny kwintet niemocy twórczej, w skład którego wchodzą: scenariusz, reżyseria, gra aktorska, dźwięk i efekty specjalne… Innymi słowy wszystko prócz zdjęć jest na ogół porażką. A w „Arche…” udało się spaprać nawet zdjęcia (polecam zwłaszcza ewenement w skali światowej, czyli ostre, bardzo wyraźne cienie w zdjęciach plenerowych).
Mimo, że istnieje garstka osób, które chwalą i wręcz polecają ten film (głównie za to, że powstał poza oficjalnym obiegiem, choć co poniektórzy mają czelność twierdzić, iż jest to przykład ciekawego kina sf) stanowczo będę radził trzymać się z dala od „Arche…”. I tak sobie tylko myślę, że pewnie niezadługo znowu objawi się nam jakiś szarlatan, który obwieści nastanie nowej, świetlanej ery polskiego science fiction, po czym uraczy widzów kolejnym niestrawnym struclem. Aż strach się bać.