Niewydawanie pierwszych części cykli to jedno z bardziej irytujących zjawisk na polskim rynku DVD. Dotyka ono nie tylko horroru, ale – jak widać po „Cudownych pieskach”, fatalnie zrealizowanej kontynuacji „Psa, który czynił cuda” – również kina familijnego.
Psie miernoty
[Richard Gabai „Cudowne pieski” - recenzja]
Niewydawanie pierwszych części cykli to jedno z bardziej irytujących zjawisk na polskim rynku DVD. Dotyka ono nie tylko horroru, ale – jak widać po „Cudownych pieskach”, fatalnie zrealizowanej kontynuacji „Psa, który czynił cuda” – również kina familijnego.
Richard Gabai
‹Cudowne pieski›
Specyfika polskiego rynku filmowego jest wyjątkowo męcząca. Króluje tu kilka grzechów, wśród których dominują dwa: zaniechanie i arogancja. Przede wszystkim do sprzedaży trafiają rzeczy niemal wyłącznie najnowsze, przy czym dla dystrybutora nie ma najmniejszego znaczenia, którą częścią cyklu jest wprowadzany na rynek tytuł i czy część pierwsza (z reguły najlepsza) nie jest przypadkiem niezbędna do zrozumienia następnych. Jakby tego było mało, do dystrybucji – prócz kinowych hitów – zadziwiająco często trafiają ewidentne knoty. Jednak problem nie tkwi w jakości tych filmów, ale w cenie płyt, które częstokroć kosztują więcej niż płyty z wysokobudżetowymi, świetnie zrealizowanymi produkcjami. Pobocznym już zupełnie problemem są niewielkie nakłady i brak reedycji, dzięki czemu w momencie pojawienia się na rynku kontynuacji oryginał jest już dawno niedostępny. A na to wszystko nakłada się niechlujność w przygotowaniu wydań, objawiająca się koślawym tłumaczeniem dialogów i często słabszym niż w zagranicznych wydaniach obrazem, oraz wkurzająca maniera „uszczęśliwiania” widza niedającymi się przeskoczyć reklamami. Czyli nie dość, że płyta jest droga, wydana niestarannie i pozbawiona dodatków, to jeszcze dystrybutor zarobkuje sobie na reklamach. A podobno wytłoczenie płyty, wydrukowanie okładki i spakowanie tego do pudełka kosztuje grosze…
Do tych gorzkich uwag skłonił mnie seans „Cudownych piesków” – marnego filmidła, będącego słabiutkimi popłuczynami po mniej niż przeciętnym „Psie, który czynił cuda”. Dlaczego, pytam, uraczono nas tym struclem? Już lepiej było wydać „Psa…”, film mierny, ale posiadający chociaż jakiś szczątkowy urok. Sęk w tym, że prawa do niego ma chyba wciąż Kino Świat (zapowiadało wydanie tego tytułu już w maju 2005), podczas gdy „Cudowne pieski” wydało SPI International Polska. Ale skoro SPI nie miało praw do pierwszej części cyklu, to po co nabyło prawa do części drugiej? Z nudów?
Wspomniany „Pies, który czynił cuda” opowiadał w sposób dość nudny i nieemocjonujący historię chłopca, który uratował od uśpienia sukę z amputowaną tylną łapą oraz przygarnął kilka jej szczeniaków znalezionych w lesie. A jako że szczeniaki próbował odchować w kotłowni szpitala, wkrótce wyszło na jaw, że pieski – zarówno matka, jak i szczeniaki – potrafią jednym dotknięciem łapy czy pyska uleczyć szpitalnych pacjentów z najcięższych nawet chorób. Było tam parę mądrości życiowych i kilka umiarkowanie budujących przemian moralnych, w związku z czym film nadawałby się niezgorzej do wyświetlania niepełnoletnim pociechom. W przeciwieństwie do „Cudownych piesków”, produkcji zwyczajnie głupiej i moralizatorsko nachalnej w najgorszy możliwy sposób.
Oto bowiem dwójka nastolatków kradnie wóz, w którym jest klatka z psami. Jako zbędny balast psy zostają wyrzucone w lesie. Porzuconą (ale nie przez właścicieli, jak chciałby dystrybutor) klatkę znajduje jedenastoletni syn nowej kierowniczki domu spokojnej starości. Psy same (!) otwierają zatrzask klatki i podążają za chłopakiem do jego domu. Po drodze cała trójka – żeby umknąć z widoku przejeżdżającej właśnie w okolicy matce – ukrywa się w przychodni. Tutaj wszyscy czekający na lekarską poradę pacjenci „przypadkiem” zostają uzdrowieni i niczym niezdziwieni rozchodzą się do domów (odkrycie psich mocy leczniczych następuje więc wcześniej, niż wynika to z opisu filmu). W domu jednak czworonogi nie mogą zostać, bo siostra chłopaka została kiedyś ugryziona przez psa w oko (sic!) i teraz każdy pies napawa ją „przerażeniem” (aktorka w momencie owego „przerażenia” robi minę w rodzaju „o, pies”). Czasowe przechowanie ich u jednego z pensjonariuszy domu spokojnej starości też odpada, bo energicznie sprzeciwia się temu konserwatywna przełożona pielęgniarek. Na dodatek odzyskanie psów planuje jeden z młodocianych złodziejaszków (czyli okładkowych „kryminalistów”, okrutników parających się głównie kradzieżami żelków i batoników), rojąc sobie, że zbije fortunę na odpłatnym udostępnianiu psów starszym, schorowanym ludziom.
Film jest – nie oszukujmy się – po prostu fatalny. Koszmarnie zagrany (mam wątpliwości, czy w ogóle można tu używać sformułowania „gra aktorska”), nakręcony prawdopodobnie cyfrową kamerą (zdjęcia silnie przywodzą na myśl kiepskie produkcje amatorskie), nieudolnie udźwiękowiony i niemrawo wyreżyserowany. Akcja w rozumieniu twórców „Cudownych piesków” to chodzenie z punktu A do punktu B przeplatane seriami koturnowych scen rozmów, dywagacji i przekomarzań, które – co jest prawie zabawne – zostały dość nonszalancko przetłumaczone na polski (okulary przeciwsłoneczne to według tłumacza „cienie”, randka to zwykłe „spotkanie”, a kierownik to „zarządca”). W tej sytuacji nie ma się już co czepiać szczegółów fabuły, miejscami porażających głupotą (kompan złodzieja natychmiast, jeszcze podczas napisów początkowych, uznaje, że siedzące w klatce z tyłu wozu psy są cudowne, ponieważ przestało go coś tam swędzieć), a miejscami irytujących schematycznością (nowa kierowniczka jest osobą serdeczną, wyrozumiałą i pochylającą się nad problemami aż do obrzydzenia sympatycznych starowinek i staruszków, czego nie można powiedzieć o złej i kostycznej przełożonej pielęgniarek, odmawiającej staruszkom dodatkowego ciastka i żwawszej muzyki). Tak po prawdzie nie sposób znaleźć w tym filmie ani jednego pozytywnego elementu pozwalającego wywindować ocenę choć o jedno oczko ponad dno.
„Cudowne pieski”, film pełen fabularnych hollywoodzkich klisz i moralizujący w najbardziej niezgrabny i odpychający sposób, to prawdziwy niestrawny kluch, który częściej denerwuje swoimi przywarami niż czegoś uczy. Z całego serca radzę go więc unikać jak ognia.