Zdawałoby się, że temat kanibali nastających na życie krążących po dżungli bladych twarzy jest już tak przeżuty i nieapetyczny, że nikt go nie ruszy najdłuższym nawet kijem. A tu proszę – na półkach można znaleźć „Witajcie w dżungli”, całkiem świeżą produkcję, w której zmiksowano motywy rodem z „Cannibal Holocaust” z elementami z „Blair Witch Project”.
Peregrynacje leśnego dziadka
[Jonathan Hensleigh „Witajcie w dżungli” - recenzja]
Zdawałoby się, że temat kanibali nastających na życie krążących po dżungli bladych twarzy jest już tak przeżuty i nieapetyczny, że nikt go nie ruszy najdłuższym nawet kijem. A tu proszę – na półkach można znaleźć „Witajcie w dżungli”, całkiem świeżą produkcję, w której zmiksowano motywy rodem z „Cannibal Holocaust” z elementami z „Blair Witch Project”.
Film nadesłał portal o kinie domowym FILMOPOLIS.pl - recenzje filmów na DVD, Blu-ray. Testy wszystkich elementów kina domowego. Premiery, zapowiedzi i listy hitów.
Jonathan Hensleigh
‹Witajcie w dżungli›
Parafrazując znane powiedzenie – „Cannibal Holocaust” wiecznie żywy. Film, nakręcony prawie 30 lat temu, do dziś szokuje okrucieństwem, i to okrucieństwem bardzo realistycznym. Nic dziwnego zresztą, skoro podczas jego powstawania rzeczywiście oddało życie kilka zwierząt, a nabita na pal aktorka zmyliła nawet włoski wymiar sprawiedliwości. Szokującemu obrazowi pokazującemu pogłębiające się zwyrodnienie „badaczy” próbujących dotrzeć do plemion kanibali towarzyszyła świetna, wpadająca w ucho muzyka i kręcone z ręki zdjęcia. Dzięki temu ostatniemu zabiegowi można było odnieść wrażenie, że 3/4 filmu to zapis prawdziwych zdarzeń, dokumentujący tragiczny finał okrutnych zabaw ludzi, którzy ponoć byli cywilizowanymi przedstawicielami gatunku homo sapiens.
Oczywiście prócz „Cannibal Holocaust” powstało w tamtym okresie (przełom lat 70. i 80.) sporo innych filmów o podobnych wyprawach w głąb dżungli, ale żaden z nich nie potrafił zyskać takiego rozgłosu i zapisać się w annałach kina. Zalew filmów o kanibalistycznej tematyce – przeważnie włoskich, posiadających dość podobne tytuły – ustał po zaledwie paru latach. Bo ileż w końcu można kręcić filmów o dzikusach, którzy pohukują z krzaków, rzucają dzidami i albo porywają i więżą latami białe kobiety, albo rozczłonkowują i/lub zjadają obywateli Zachodu płci obojga? Tematyka ludożerców oczywiście nie zniknęła z kina, przeniosła się jednak na inne tereny. Skoncentrowano się odtąd na rozmaitych kanibalach z sąsiedztwa, zajadających seriami ponętne sąsiadki i biuściaste nieznajome. W końcu bardziej niepokojąca jest świadomość, że być może za ścianą nasz kłaniający się starszym paniom sąsiad zajada właśnie ze smakiem jakiegoś natrętnego domokrążcę, niż przekonanie, że gdzieś tam w dżungli, która nawet nie wiadomo dokładnie, gdzie leży, jakiś zdziwaczały łowca motyli pada ofiarą lokalnych dzikusów. Co najwyżej dzięki takiej historii widz zrezygnuje z wyjazdu do Amazonii i na nowo odkryje urok bałtyckich plaż.
Od czasu do czasu jednak idea filmu o wyprawie w nieznane, zakończonej spotkaniem z prymitywnym ludem rozczłonkowującym obcych na drobne kawałeczki, powraca. Tak właśnie jest w przypadku opisywanego w tej
recenzji DVD „Witajcie w dżungli”. Film wygląda na uboższego brata „Cannibal Holocaust” i – co ważniejsze – raczej nie można go kwalifikować jako horroru. Owszem, posiada kilka mocnych scen pod koniec, jednak przez większość czasu jest to zwyczajna przygodówka w egzotycznych plenerach. Ot, czwórka młodych znajomych rusza na Papuę szukać śladów zaginionego w 1961 Michaela Rockefellera, spadkobiercy bajecznej fortuny potężnego rodu. Swoje przygody na obcym lądzie nagrywają na dwie kamery, mają bowiem nadzieję zarobić na sprzedaży nakręconego materiału którejś ze stacji telewizyjnych. Cała reszta to po prostu chodzenie po dżungli, przeplatane coraz dziwniejszymi utarczkami między członkami ekspedycji, a w końcu konfrontacja z tubylcami.
Te wyskakujące ni z gruszki, ni z pietruszki kłótnie dość mocno denerwują. Są oczywistym nawiązaniem do „Cannibal Holocaust”, gdzie członkowie wyprawy tym więcej tracili człowieczeństwa, im dalej byli od cywilizacji. Teoretycznie dwójce bohaterów hamulce puszczają tym mocniej, im dalej w dżunglę zagłębia się wyprawa, jednak jest to pokazane nieumiejętnie, nie wynika to ani z zachowań bohaterów, ani z wpływu środowiska. Ot, scenarzysta sobie zamarzył, że rodzą się kłótnie, więc rodzą się kłótnie. W ogóle szwankuje tu psychologia bohaterów a także logika, każąca wychowankom amerykańskiego systemu edukacyjnego w godzinę montować dwuosobową tratwę (gdy na zwykły drąg do obrony już rozumu nie starczyło). Że już nie wspomnę o rozpytywaniu przypadkowych Indonezyjczyków o to, czy może nie widzieli Rockefellera.
Film jednak ogląda się zaskakująco dobrze. I to mimo dość prostej fabuły, nieszczególnie sympatycznych bohaterów i mało egzotycznej dżungli, przy przedzieraniu się przez którą ani nie trzeba używać maczety (której bohaterowie, notabene, nie posiadają), ani zważać na groźną florę i faunę, jakiej – co wręcz absurdalne – kompletnie tu brak. Scenariusz jednak jest na tyle zgrabnie skrojony, że mimo oparcia akcji na obfitych dialogach zamiast na budzących dreszcze zdarzeniach trudno się tutaj nudzić, a i końcówka nie pozostawia niesmaku.
Ciężko przy tym stwierdzić, co rzeczywiście miało większy wpływ na powstanie „Witajcie w dżungli” – „Cannibal Holocaust”, czy może jednak „Blair Witch Project”. Bo, dla przypomnienia, włoski klasyk był skonstruowany na zasadzie filmu w filmie: główny wątek stanowiły poszukiwania zaginionej ekspedycji, zaś odzyskane w dżungli taśmy, dokumentujące okrucieństwo ludzi mieniących się naukowcami, miały tylko dać odpowiedź na pytanie, co się właściwie stało z wyprawą. Natomiast „Witajcie w dżungli”, wzorem „Blair Witch Project”, to wyłącznie nagrania dokonane przez bohaterów. Aczkolwiek nagrania wykonane zbyt dobrej jakości kamerą, by można było w nie uwierzyć bez mrugnięcia okiem. Film, ponoć kręcony z ręki i niepoddany żadnej obróbce, posiada znacznie lepsze kolory i wyrazistość zdjęć niż zdecydowana większość sprzedawanych na rynku fabularnych produkcji amatorskich i półamatorskich. A już na kpinę zakrawają wszystkowidzące ujęcia, gdy kamera zostaje ot tak położona na ziemi, a także brak jakichkolwiek niemających zastosowania w fabule dźwięków tła.
Ogólnie jednak „Witajcie w dżungli” jak najbardziej oglądać się daje, nawet jeśli miewa mniejsze lub większe potknięcia w tłumaczeniu (np. zamiast „Musimy to sfilmować. Podaj mi kamerę” jest „Musimy dać coś w zamian”).