To dość dziwna przypadłość, że pomysły Stephena Kinga są zdecydowanie bardziej strawne w postaci książek, niż filmów. „Desperacja” to kolejny przykład na to, że proza mistrza horroru po przełożeniu na celuloidową taśmę przestaje być produktem atrakcyjnym i bliżej jej do nudnego, bezsensownego steku bzdur, niż do interesującej, wieczornej rozrywki.
Królewska chałtura
[Mick Garris „Desperacja” - recenzja]
To dość dziwna przypadłość, że pomysły Stephena Kinga są zdecydowanie bardziej strawne w postaci książek, niż filmów. „Desperacja” to kolejny przykład na to, że proza mistrza horroru po przełożeniu na celuloidową taśmę przestaje być produktem atrakcyjnym i bliżej jej do nudnego, bezsensownego steku bzdur, niż do interesującej, wieczornej rozrywki.
Mick Garris
‹Desperacja›
EKSTRAKT: | 30% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Desperacja |
Tytuł oryginalny | Desperation |
Dystrybutor | Warner Home Video |
Reżyseria | Mick Garris |
Zdjęcia | Christian Sebaldt |
Scenariusz | Stephen King |
Obsada | Tom Skerritt, Steven Weber, Annabeth Gish, Charles Durning, Matt Frewer, Henry Thomas, Kelly Overton, Ron Perlman |
Muzyka | Nicholas Pike |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 131 min |
Parametry | Dolby Digital 5.1; format: 2,40:1 |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Desperacja” to jeden z nowszych filmów według Kinga. Z racji tego, że jest długi i niezbyt ciekawy, od razu trafił na płyty DVD i – szczerze mówiąc – błyskawicznie zniknął z rynku. Kogo jak kogo, ale fanów Stephena Kinga nie trzeba zbytnio zachęcać do kupowania książek czy filmów firmowanych nazwiskiem idola. Niestety, jak spora część dłuższych, niepotrzebnie w sumie objętościowo rozdmuchanych produkcji według jego prozy, „Desperacja” raczej odpycha, niż zachwyca. Film, zrealizowany zaskakująco słabo od strony technicznej (słabe zdjęcia, szmaciane zwłoki, niechlujna charakteryzacja), nie potrafi zainteresować rozwleczoną i niezbyt rozsądnie skonstruowaną fabułą. Nie pomogło tutaj nawet zatrudnienie Rona Perlmana, ani występującej na co dzień w serialach, miłej dla oka Kelly Overton. Mijają kolejne minuty, a widz, miast dreszczy krążących po plecach, ma co najwyżej strzykanie w żuchwie od częstego ziewania.
Bo czymże się tutaj emocjonować? Długimi najazdami kamery, dzięki którym gubią się kolejne minuty seansu? Prostą jak drut fabułą, którą można tak na dobrą sprawę streścić jednym zdaniem: grupa osób, które trafiły do zapadłej mieściny, musi stawić czoła Szatanowi we własnej osobie? „Skomplikowanymi” zagadkami, które powinny być rozwiązywane w pocie czoła przez bohaterów, a tak naprawdę ich rozwiązania są podawane na tacy metodą deus ex machina, czyli przez ducha siostry dzieciaka? I to dzieciaka, który ma dylematy religijne filozoficznej po prostu natury? Który w dodatku miewa bezpośrednie przesłania od Boga, bardzo bogate w fakty i nie wymagające ani grama wysiłku intelektualnego od obecnych w kadrze postaci? Przepraszam, ale jak dla mnie jest to – literalnie – jedna wielka, piramidalna bzdura. A to przecież nie koniec kwiatków.
Zły, jak przystało na film quasi-religijny, jest demonicznym bytem, który musi się wszem i wobec pochwalić swoją demonicznością. W związku z tym kłamie, judzi, sugeruje seksualną rozwiązłość, a nade wszystko z wyjątkową lubością morduje niewinnych ludzi i – koniecznie – dzieci (bo to ma być przecież film szokujący i zmuszający do głębokiej zadumy nad złem świata). Na swoich usługach ma wilki (czyli wychuchane, odkarmione i zadbane psy z przewagą wilczurów) oraz klasyczne sępy, pająki i węże, czyli ograny, standardowy zestaw, który raczej męczy niż rzeczywiście wzbudza grozę. Szczerze mówiąc wątpię, czy są jeszcze jacyś kinomani, którzy dają się nabrać na tak wyświechtane chwyty.
Nie lepsi od arcyzłego, którego jakżeż łatwo przechytrzyć, są bohaterowie. W obliczu Szatana jeden za drugim robią jakieś głupstwa, chadzają samotnie „na stronę”, dają się podpuszczać w dziecinny sposób i okazują niekiedy brak już nawet nie piątej, ale i czwartej klepki. Co by jednak nie robili, ich los i tak jest od początku przesądzony. Bo przecież to Bóg osobiście (no, prawie osobiście) pokierował wszystkich do pustynnej osady, prosto w sieć wypuszczonego przez siebie demona, by poddać ich próbie (ale jakiej, to już nie powiedział). To właśnie Bóg uznał, że jakieś ofiary być muszą (zupełnie jak Amerykanie, którzy uznali, że poniosą ofiary w irackich cywilach) i, cierpliwie znosząc wrzaski kolejnych szlachtowanych przez demona niewinnych sierotek, zaczął podsuwać tym, co uszli z życiem, sposoby walki ze Złym.
Nie mogę powstrzymać się w tym momencie przed pytaniem – po co w takim razie umieszczono tutaj jakichś bohaterów? Przecież są w tej sytuacji co najwyżej czymś w rodzaju ruchomej dekoracji. Ciągle widzimy, jak gdzieś siedzą i ględzą bez końca, niczym w poczciwym Teatrze Telewizji, ale żadne z ich poczynań nie mają tak naprawdę najmniejszego znaczenia, bo pokonanie Złego i tak jest zależne od dobrej woli Boga. Przy czym nie trzeba być intelektualnym orłem, żeby zgadnąć, że w odpowiednim momencie Siła Wyższa łaskawie podrzuci gotowe rozwiązanie. Nie wiem, może w książce te boskie ingerencje były zręczniej wklejone w fabułę i nie rzucały się tak mocno w oczy, w filmie jednak tym mocniej wkurzają, im bliżej końca historii. Z tego względu śmiem twierdzić, że „Desperacja”, podstępnie ubrana w fartuszek religijnego moralitetu, to bezczelna grabież czasu.
Czemu więc aż 30% ekstraktu, skoro ta recenzja jest istną litanią zarzutów? No cóż, film miejscami daje się oglądać bez większych problemów. W końcu Mick Garris, nadworny reżyser Kinga, jest dość solidnym rzemieślnikiem i poniżej pewnego poziomu nie schodzi. „Desperacja” nie jest więc kompletną katastrofą. Jest to jednak film – już abstrahując od religijnego bełkotu – tak nijaki i wyprany z emocji, że przypomina działanie kleiku: gładko wchodzi i gładko wychodzi, nie brudząc układu pokarmowego.