„Ostatni znak” to niemal wzorcowy przykład kina pustego, błahego i sztampowego. Na nic znane nazwiska w obsadzie, na nic próba wmówienia widzom, że jest tu jakiś dreszcz emocji (a obcujemy przecież z duchem niepokojącym główną bohaterkę) – wszystko jest mdłe, nijakie i po prostu niewarte uwagi.
Duszny romans
[Douglas Law „Ostatni znak” - recenzja]
„Ostatni znak” to niemal wzorcowy przykład kina pustego, błahego i sztampowego. Na nic znane nazwiska w obsadzie, na nic próba wmówienia widzom, że jest tu jakiś dreszcz emocji (a obcujemy przecież z duchem niepokojącym główną bohaterkę) – wszystko jest mdłe, nijakie i po prostu niewarte uwagi.
Douglas Law
‹Ostatni znak›
EKSTRAKT: | 10% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ostatni znak |
Tytuł oryginalny | The Last Sign |
Dystrybutor | Monolith |
Reżyseria | Douglas Law |
Zdjęcia | Jean-Claude Larrieu |
Scenariusz | Ron Base, Anne Ray-Wendling, Heidrun Schleef |
Obsada | Andie MacDowell, Samuel Le Bihan, Tim Roth, Margot Kidder, Mimi Kuzyk, Larry Day |
Muzyka | Pete Lorimer |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | Francja, Kanada, Wielka Brytania |
Czas trwania | 90 min |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Odnoszę niekiedy wrażenie, że krajowi dystrybutorzy wcale nie oglądają filmów, które wprowadzają na rynek. Bo jak inaczej wytłumaczyć sobie obecność w sklepach takiego na przykład „Ostatniego znaku”, który na miano bubla zasługuje w całej rozciągłości? Nieuwagą? Czy może raczej założeniem, że jak coś ma w obsadzie Andie McDowell i Tima Rotha (cóż z tego, że w migawkach), to z pewnością jest wyśmienite? Jak by jednak nie było, w niedługim pewnie czasie tytuł zasili stosy zalegającej na przecenach tandety.
Koncepcja filmu, mimo że pozbawiona większej oryginalności, wygląda na pierwszy rzut oka ciekawie. Oto bowiem owdowiała niedawno kobieta (Andie McDowell), mająca na utrzymaniu dwie dziewczynki i dorastającego syna, w poszukiwaniu oszczędności wynajmuje sąsiadujący z domem bungalow przyjezdnemu francuskiemu architektowi. Od tego momentu zaczyna być niepokojona przez tajemnicze telefony punktualnie kwadrans po północy, a także przez omeny (cyfra 8 w rozmaitych sytuacjach). Wszystko wskazuje na to, że to jej zmarły mąż (Tim Roth) dobija się z zaświatów o przebaczenie.
Reżyser, który dostaje do ręki pomysł tego typu, może zdecydować się na kilka sposobów realizacji. Może nakręcić thriller na pograniczu horroru, w którym mnożą się niepokojące zjawiska, narasta atmosfera paranoi, by na koniec okazało się, że wszystko było dziełem jakiegoś zawistnego sąsiada albo dawnego kochanka. Może powołać do życia horror, w którym przerażające manifestacje zaświatowego bytu nieustannie zagęszczają klimat i coraz mocniej osaczają bohaterkę, w finale doprowadzając do gwałtownej i hałaśliwej konfrontacji, w której naturalnie dobro bierze górę. Może wreszcie nakręcić liryczną historię o niespełnionej miłości, nieutulonej tęsknocie czy ważnej informacji, jakiej zmarły za życia nie zdążył przekazać, i zamknąć fabułę happy endem w ciepłej tonacji (i fabularnie, i dźwiękowo, i wizualnie). Douglas Law jednak najwyraźniej uznał, że taka sztampa to nie dla niego.
Postanowił w zamian za to objawić swój geniusz reżyserski, kręcąc szkaradztwo siedzące okrakiem na romansie, dramacie i karłowatych szczątkach thrillera. Nocne telefony – owszem, są niepokojące, ale na zasadzie połączeń o niestosownej porze (w końcu nic w słuchawce nie słychać). Pojawiające się omeny budzą wprawdzie niejakie zainteresowanie bohaterki, ale do niczego tak naprawdę nie prowadzą. Rozbudzone pewnego wieczoru podejrzenia wobec sąsiada rozwiewają się nie więcej niż pół minuty po ich powstaniu. W toku fabuły objawia się nawet dodatkowy duch, jest jednak na tyle miły i usłużny, że aż nieodróżnialny od nie-duchów. Innymi słowy – nie ma się czego tutaj bać ani nie ma co liczyć na najsłabszy nawet dreszcz emocji, mimo że w grę wchodzą zjawiska zza kurtyny śmierci.
Co za to jest? No cóż, jest sporo rozmów, garść widoczków codziennego życia (sztucznego jak się patrzy), są zmarszczki na czole Andie McDowell, jakieś nieporadne próby „romantycznych” rozmów z sąsiadem, pani „Mądra Rada”, a także – zbędne raczej i przypadkowo rozrzucone – wstawki retrospekcyjne. Ze względu jednak na kiepskie aktorstwo „Ostatni znak” nawet jako romans czy dramat wypada bardzo niedobrze. Co gorsza Andie, ewidentnie niezbyt przekonana co do zasadności brania udziału w tym dziwnym, niedrogim przedsięwzięciu, wyraźnie męczy siebie i widza, który dzięki temu nie jest w stanie uwierzyć w najmniejszy fragmencik perypetii bohaterki.
Trudno uwierzyć w te perypetie z jeszcze innej przyczyny. Film jest nakręcony w jakiś dziwny sposób, przypominający jakością wykonania produkcje wideo z początków lat 90. Zdjęcia są słabe, źle kadrowane i wyjątkowo statyczne, jakby kamerzysta dla łatwiejszego operowania sprzętem przyśrubował statyw do podłogi. Nie ma tu żadnych najazdów kamery, szerszych planów, a zbliżenia są bardzo nieliczne i nadzwyczaj ostrożne. Do tego kolorystyka obrazu jest uboga, montaż zachowawczy, a oprawa dźwiękowa niezauważalna. Tak po prawdzie nie ma tu nic godnego polecenia. Nic, co by wywołało żywszą emocję (na plus czy na minus) bądź zapadło w pamięć na dłużej niż parę sekund.
Naprawdę starałem się znaleźć w „Ostatnim znaku” cokolwiek, co pozwoliłoby mi dodać do końcowej oceny choć jedno oczko, ale mój trud poszedł na marne. Ten film jest po prostu całkowicie nijaki i należy go unikać jak ognia, zwłaszcza jeśli się chce zachować szacunek do Andie.