Od czasu obejrzenia „10.5 w skali Richtera” nie jestem pewien, co mnie bardziej przeraża – koszmarne trzęsienia ziemi, czy może raczej opowiadające o takich trzęsieniach koszmarne filmy.
Drgawki przed ekranem
[John Lafia „10.5 w skali Richtera” - recenzja]
Od czasu obejrzenia „10.5 w skali Richtera” nie jestem pewien, co mnie bardziej przeraża – koszmarne trzęsienia ziemi, czy może raczej opowiadające o takich trzęsieniach koszmarne filmy.
John Lafia
‹10.5 w skali Richtera›
EKSTRAKT: | 10% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | 10.5 w skali Richtera |
Tytuł oryginalny | 10.5 |
Dystrybutor | Monolith |
Reżyseria | John Lafia |
Zdjęcia | David Foreman |
Scenariusz | Christopher Canaan, John Lafia, Ronnie Christensen |
Obsada | Kim Delaney, Fred Ward, Ivan Sergei, Dulé Hill, Beau Bridges, Rebecca Jenkins, Aaron Douglas, Jodelle Ferland, John Lafia |
Muzyka | Lee Holdridge |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 165 min |
Gatunek | dramat |
EAN | 5907561101946 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„10.5 w skali Richtera” to z kilku przyczyn dość osobliwe zjawisko. Przede wszystkim jest to nieczęsty przypadek kina katastroficznego, zrealizowanego w nietypowej formie dwóch półtoragodzinnych „odcinków”. Film ewidentnie powstał z myślą o niezbyt wymagającym rynku telewizyjnym, ale mimo to został wydany u nas na DVD. Samo w sobie może nie jest to dziwne, bo niejeden film, który na zdrowy rozsądek nie powinien trafić na srebrny krążek, był już w Polsce sprzedawany jako cymes godny domowej płytoteki. Ciekawsze jest to, że jego bezpośrednia kontynuacja, nakręcony w 2006 roku „10.5: Apokalipsa”, sprzedaży na DVD już nie doświadczył i trafił bezpośrednio na ekrany telewizorów. Nie trafiła na płyty również druga, niemal bliźniacza parka, „Tornado zagłady” z 2005 i „Koniec świata” z 2006 roku, mówiąca o niespotykanym zagęszczeniu szczególnie niszczycielskich trąb powietrznych. Jakkolwiek źle by nie brzmiała fabuła, filmy o tornadach są zdecydowanie lepiej nakręcone i bardziej godne uwagi, niż żałosne wypociny o trzęsieniach ziemi.
A zdawałoby się, że tematyka jest na tyle dobrze rozgryziona, iż bez specjalnego wysiłku da się sklecić rozsądnie wyglądającą fabułę i oprzeć się na efektownych fajerwerkach. Niestety, nawet jeśli przyczyna powstania tytułowych, monstrualnych trzęsień ziemi, jest sformułowana we w miarę dopuszczalny sposób (nakładające się interferencje uskoków znacznie głębiej położonych, niż sięgają pomiarowe instrumenty), to sposób walki z nimi jest co najmniej śmieszny. Ale o tym kawałek dalej. O samej fabule nie ma co się rozpisywać, bo jest raczej prosta. Ot, rzutka, nie znosząca sprzeciwu geolog forsuje swoją teorię o głębokim uskoku, który w wyniku interferencji z uskokami leżącymi bliżej powierzchni ziemi powoduje kolejne, coraz bardziej niszczycielskie wstrząsy. Jeśli wszystko potoczy się według jej przewidywań, to wkrótce USA pożegna się ze sporą częścią wschodniego wybrzeża. Żeby nie było monotonnie i żeby nabić trochę objętości, dodatkowo twórcy zaserwowali widzom perypetie gubernator Kalifornii, jej byłego męża i córki, którzy wybrali nienajlepszy czas na piknik, oraz dwóch chirurgów i ich rodzin. No i, oczywiście, możemy śledzić „rozterki” prezydenta USA, Beau Bridgesa.
Szczerze mówiąc, postać prezydenta jest jednym z żelbetowych pali, które przybiły „10.5 w skali Richtera” do kinematograficznego dna. Jego przemowy są wręcz boleśnie dęte i do granic pompatyczne, a jego osobiste zaangażowanie w procesy decyzyjne (z pominięciem doradców!) ma uświadomić widzowi, że naczelnemu prostaczkowi Ameryki leży na sercu dobro najbiedniejszego, najgłupszego nawet rodaka (oczywiście kosztem nieistotnych spraw międzynarodowych). Tak irytująco troskliwego i współcierpiącego prezydenta, który z własnej komórki dzwoni do niższych rangą pracowników FEMA czy urzędu geologicznego w celu zapoznania się z wynikami poczynań, taśma celuloidowa chyba jeszcze nie widziała.
Pozostałe postaci wcale nie są lepiej skonstruowane. Wiele z nich jest psychologicznie tak prawdziwych, jak wycinane z bibułki pacynki. Twórcy oczywiście próbowali uwiarygodnić bohaterów obarczając ich rozmaitymi przywarami, a także pokazując, jak radzą sobie z codziennymi problemami, ale uczynili to w wyjątkowo sztampowy i nachalny sposób, mnożąc bez umiaru bezsensowne dialogi i fundując widzowi irytująco plastikowe przemiany moralne. Dzięki tym wszystkim samoumartwieniom, samoobwinianiu się i wzajemnym przebaczeniom film ogląda się wyjątkowo opornie. Zwłaszcza, że kiepskim dialogom towarzyszą denerwujące zdjęcia, które dla źle pojętego zdynamizowania fabuły zostały zrobione trzymaną w ręku kamerą. Na ciągłe drżenie i przesuwanie się obrazu w pionie i poziomie dodatkowo nakładają się częste zabawy zoomem, co zmusza do podążania wzrokiem za pozostającą w nieustannym ruchu twarzą aktora. Trzeba dużej dozy samozaparcia, żeby podczas którejś z takich okraszonych rozedrganym obrazem gadek nie wyłączyć filmu i nie wyrzucić płyty.
Silne nerwy są potrzebne tak na dobrą sprawę już od pierwszych scen filmu, kiedy to sprytny i elastyczny rowerzysta skacze swoim wehikułem po rozmaitych murkach, w pełnym pędzie przeskakując auta i ludzi, a wszystko to czyni w celach, jak mniemam, rozrywkowych (mam na myśli rozrywkę rowerzysty, bo ktoś, kto mało nie zarobił kołem dwuśladu, pewnie inaczej określi stan swoich emocji). W momencie, gdy zaczyna drżeć ziemia, a cyklista mocniej naciska na pedały, by wyprzedzić ścigające go szczeliny w jezdni i nie dać się zranić sypiącemu się z budynków szkłu (a robi to wyśmienicie, bo cokolwiek spada z budynków, robi to DALEKO ZA NIM), można odnieść zabawne wrażenie, że cała ta heca ze wstrząsami jest tylko po to, by załatwić zuchwalca. Bowiem gdy tylko ten dociera do mniej więcej bezpiecznego skweru, do akcji rusza atrakcja turystyczna Seattle (bo tam dzieje się akcja) – Space Needle. Ta futurystyczna wieża widokowa, postawiona w 1962 roku, w sposób skandalicznie komputerowy zaczyna się chwiać, by wreszcie runąć na jedną z biegnących od skweru alei, którą – a jakżeż by inaczej – spieprza co sił w pedałach nasz ulubieniec. W chwili, gdy tysiące ton gruzu dosięgają idiotę, który miast odjechać parę metrów w bok i umknąć przeznaczeniu, zdecydował się uciekać dokładnie PO OSI walącego się obiektu, trzęsienie ustaje. Ciśnie mi się w tym momencie na usta stwierdzenie, że „to przecież amerykański rowerzysta”. Myślę jednak, że i w USA wyśmiano tę scenę. A przynajmniej tak się łudzę.
Takich głupstw jest znacznie więcej. Co i rusz ktoś postępuje wbrew elementarnym zasadom logiki, mało kto opiera się na rzeczywistych badaniach, budując raczej niestworzone, wyssane z palca teorie, niektórzy bohaterowie okazują się być nadludzko wytrzymali (szczególnie twardą babą jest geolog, która mimo trującego gazu morzącego krzepkiego kolegę, spokojnie grzebie w bagażach w poszukiwaniu maski tlenowej), a niektórzy obdarzeni niesłychanym wręcz szczęściem (jak idący przez gigantyczny obóz uchodźców wybraną na chybił trafił alejką lekarz, który – niezbyt głośno wymawiając imię swojej żony – znajduje ją po niespełna kwadransie). W scenariuszu, którego współautorem był reżyser obrazu, John Lafia, jest całe mnóstwo takich bzdur. Jak choćby pociąg, dobrą minutę GONIONY przez tektoniczną rozpadlinę podążającą dokładnie wzdłuż torowiska. Co ciekawsze, po wchłonięciu pociągu – notabene wyjątkowo marnie animowanego – szczelina przestaje się powiększać (pamiętacie rowerzystę, prawda?). Zupełnie, jakby któryś z pasażerów zdrowo sobie nagrabił u Płyty Tektonicznej lub jej męża.
Ale to jeszcze nic. Otóż sposobem na wygaszenie interferencji uskoków jest trwałe zespolenie ze sobą olbrzymich płyt tektonicznych poprzez STOPIENIE ICH KRAWĘDZI SZEŚCIOMA BOMBAMI ATOMOWYMI, osadzonymi na głębokości około stu metrów. Sądzę, że więcej na temat tego filmu nie ma potrzeby pisać…