Teorie spiskowe wciąż rozpalają umysły wielu ludzi, nie zawsze jednak udaje się na ich bazie zrobić dobry film. Jedną z takich słabszych produkcji jest „Czynnik kontroli”.
A potem zrobili ze mnie lokówkę dla kałamarnic
[Nelson McCormick „Czynnik kontroli” - recenzja]
Teorie spiskowe wciąż rozpalają umysły wielu ludzi, nie zawsze jednak udaje się na ich bazie zrobić dobry film. Jedną z takich słabszych produkcji jest „Czynnik kontroli”.
Nelson McCormick
‹Czynnik kontroli›
Świat zna całe mnóstwo rozmaitego kalibru teorii spiskowych, z których część jest bardzo daleka od rzeczywistości, a część całkiem prawdopodobna. Jedną z popularniejszych teorii jest założenie, że ktoś nami rządzi – oczywiście bez naszej wiedzy. Najczęściej wymieniani są tutaj Żydzi, masoni, a także tajne służby rządowe. Tak tajne, że po prostu nie sposób nigdzie znaleźć śladu ich istnienia. Właśnie na taj ostatniej paranoi oparli scenariusz twórcy „Czynnika kontroli”, zakładając, że temat będzie na tyle chwytliwy, iż z łatwością da się wyrwać od widzów okrągłą sumkę. Nic bardziej mylnego. Do zgrabnego pomysłu trzeba mieć jeszcze odpowiedni budżet i sprawnych aktorów, a w „Czynniku…” ewidentnie zabrakło obu tych elementów. Zabrakło zresztą jeszcze paru innych rzeczy.
Od samego początku coś jest nie tak. Zawiązanie fabuły miast wciągać w teoretycznie ciekawą intrygę, wprost odstręcza. Głównym bohaterem filmu jest akwizytor sprzedający ubezpieczenia na życie (Adam Baldwin). Pewnego dnia do jego biura wpada jakiś facet wymachujący bronią. Nim pada od kuli ochroniarza, wykrzykuje coś o skróceniu cierpień bohaterowi. I tu zaczynają się dziwne przypadki. Ktoś prowadzi śledztwo i dokonuje oględzin miejsca zdarzenia _przed_ przyjazdem policji, ciało napastnika w dziwny sposób znika z policyjnej kostnicy, sam bohater zaś zaczyna słyszeć w głowie głos zachęcający go do zastrzelenia własnej żony. Skołowany, wkrótce dowiaduje się od tajemniczego czarnoskórego… kogoś (do końca nie wiadomo, skąd się facet urwał, aczkolwiek gra go Tony ‘Candyman’ Todd), że rządowa agenda testuje na wybranych obywatelach działanie zdalnej kontroli nad umysłem. Oczywiście z troski o to, żeby inni, którzy byliby do tych badań zdolni, nie ubiegli rządu i nie wykorzystali unikalnej technologii w niecnych celach. Ha.
Wszystko to wygląda na pierwszy rzut oka w miarę atrakcyjnie, ale tak naprawdę oglądanie „Czynnika kontroli” jest niemal fizyczną udręką. Intryga rozwija się baaardzo powoli, i to w bliżej niesprecyzowanym kierunku. Co gorsza, jest posuwana do przodu głównie dialogami, a nie akcją. Dialogi zaś tym bardziej są irytujące, że wszystkie postaci, łącznie z głównymi bohaterami, są naszkicowane bardzo pobieżnie. Nic o nich w sumie nie wiadomo – ani co robią na co dzień, ani jaki mają charakter. Odmalowane w scenariuszu „kochające się małżeństwo” jest raczej śmiechu warte (z ich „pożycia” widzimy głównie chrapanie w łóżku), detektyw, który mógłby być ciekawą postacią, błyskawicznie schodzi na serce, a czarnoskóry mieszkaniec getta, który co i rusz pojawia się w kluczowych momentach, żeby poprowadzić bohatera za rączkę, jest chyba po prostu personifikacją wszystkowiedzącego narratora. Ubóstwo konstrukcji psychologicznej postaci widać zwłaszcza przy porównaniu „Czynnika kontroli” z podobnym tematycznie, ale o ileż lepiej zrobionym „Wrogiem publicznym”.
Na to nakłada się skandaliczna momentami gra aktorska (postać ma wywracany do góry nogami mózg, a aktor jęczy i wykrzywia twarz jak po szklance soku cytrynowego), irytujące podobieństwo do paru filmów (jak w scenie ze zdalnym przejmowaniem kontroli nad przechodniami, co bardzo przypomina „W sieci zła”) oraz rozmaite logiczne dziury, których rozmiary powiększają się wraz z biegiem fabuły. Nim historia osiągnie półmetek, kiedy to wraz z wdrożeniem przez rządową organizację tzw. „fazy drugiej” logika podcina sobie żyły i kona w konwulsjach, możemy na przykład usłyszeć, że szaleniec, który wparował do biura bohatera, był – o jeju! – wojskowym naukowcem. Pracował nad bronią psychotroniczną, która potrafi odbierać impulsy elektromagnetyczne wybranego mózgu, odczytywać je i sterować nimi na odległość metodą zwaną „syntetyczną telepatią”. Kiedy zorientował się, że broń będzie wykorzystywana w niecnych celach (a jakie miałyby być te „cne”?), odszedł z zespołu (ot tak sobie?) i ukrył się w murzyńskim getcie (to takie naturalne, skoro był biały…). Tam opracował „technologię” unikania promieni przejmujących kontrolę nad umysłem. A sposobami na przechytrzenie niedobrych służb okazało się wyłożenie ścian mieszkania miedzianą blachą (dobrze, że nie gnijącymi krewetkami; z drugiej strony – co złego jest w dobrym, poczciwym ołowiu?) oraz… wyposażenie baseballówki w bliżej niesprecyzowany odcinek miedzianego drutu. Masz taką czapkę na głowie i szturmujący budynek komandosi wyposażeni w najnowocześniejszą broń nie mają pojęcia, że czaisz się za drzwiami. Po prostu rewelacja. Nic to, że czapka ma niechroniony miedzią otwór w potylicy. Akurat na wysokości blizny po wszczepieniu chipa, który odbiera i ukierunkowuje sygnały nadawane przez radiowe maszty nadawcze.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autorzy scenariusza po prostu MUSIELI oglądać liczący sobie już co najmniej piętnaście lat dokument o pewnym Rosjaninie, który wszędzie wietrzył spiski i podejrzewał, że rosyjskie służby specjalne inwigilują go i w domu, i na ulicy, i w pracy. Wyłożył więc mieszkanie folią aluminiową, żeby odciąć się od szpiegowskich sygnałów, a na dwór wychodził w hełmie wykładanym od wewnątrz grubą warstwą aluminium. Pociesznie było oglądać dziwaka, który z całkowitym przekonaniem twierdził, że odbiera szpiegowskie sygnały na zrobionej z blaszanej miski antenie. Z tym, że w scenariuszu „Czynnika kontroli” postawiono – w sumie nie wiedzieć czemu – na miedź, a nie aluminium.
Od połowy filmu, gdy cała tajemnica zostaje odpowiednio naświetlona, nie pozostaje nic innego, jak obserwowanie prób wymknięcia się bohatera złowieszczemu systemowi. A są to próby żałosne, bo najwyraźniej nikt z ekipy nie miał pojęcia, jak kręci się film akcji. Z wielkich zamierzeń wyszło więc kuriozum, któremu daleko nie tylko do „Teorii spisku” czy „Wroga publicznego”, ale nawet do nakręconego za niezbyt wielkie pieniądze „One Point O”. Teoretycznie ciężko wymagać od filmu, który powstał na potrzeby telewizji, jakichś strasznych cudów, jednak minimum zdrowego rozsądku i solidnego rzemiosła by się przydało. A tak dostaliśmy (znowu nie wiadomo, czemu na DVD) coś w rodzaju „Equilibrium” – film ze znośnym pomysłem, ale z ubogą kreacją tła, brakiem logiki i prostackim zakończeniem. Raczej nie polecam.