„Dom Usherów” znalazł się w serii Kino Grozy bardzo tajemniczym zrządzeniem losu, bo tyle w nim grozy, co w przeterminowanym batoniku. Tanim batoniku, dodajmy. I bez znaczenia jest to, że film był inspirowany opowiadaniem Poego.
Nieważna przyczyna, ważne są sutki
[Hayley Cloake „Dom Usherów” - recenzja]
„Dom Usherów” znalazł się w serii Kino Grozy bardzo tajemniczym zrządzeniem losu, bo tyle w nim grozy, co w przeterminowanym batoniku. Tanim batoniku, dodajmy. I bez znaczenia jest to, że film był inspirowany opowiadaniem Poego.
Hayley Cloake
‹Dom Usherów›
Allan Edgar Poe napisał w swoim życiu niespełna 70 opowiadań, jednak były to na tyle dobrze obmyślane i skonstruowane teksty, że do dziś są niezwykle popularne. Najlepiej widać to po imponującej liczbie ponad dwustu krótko- i długometrażowych filmów, jakie nakręcono w oparciu o stworzone przez niego historie. Największą popularnością cieszyły się wśród filmowców „Serce oskarżycielem”, które miało ponad 40 ekranizacji, oraz „Upadek domu Usherów”, przenoszony na ekran prawie dwadzieścia razy. Właśnie na tym ostatnim opowiadaniu został oparty „Dom Usherów”, choć nie do końca wiem, po co było siłować się z tematem przeklętego rodu, skoro umiejętności nie stało ani scenarzyście, ani debiutującej w długiej formie, pochodzącej z Australii reżyser, Hayley Cloake.
Czegóż jednak oczekiwać po filmie, którego produkcja pochłonęła marne 130 tysięcy dolarów? Zresztą – cóż tam mogło kosztować? Występuje tu ledwie kilka osób, z których może dwie mają jakiekolwiek pojęcie o grze aktorskiej, a praktycznie cała akcja dzieje się we wnętrzu stojącego na odludziu, nad wyraz ubogo wyposażonego domu. Żyją w nim tylko ostatni potomek rodu, Roderick Usher (oczywiście młody, bo to film z założenia „atrakcyjny”) oraz jego kostyczna opiekunka (w tej roli Beth Grant, jedyna osoba z dość sensownym dorobkiem aktorskim). Wkrótce do domowników dołącza Jill, była dziewczyna Rodericka, która pierwotnie przyjechała tu na pogrzeb swojej najbliższej przyjaciółki, a jednocześnie siostry Rodericka – Maddy. Ostatni z Usherów pisze powieść i boryka się z jakąś dziwną chorobą, opiekunka przez większość czasu siedzi zaszyta w swoim pokoju na poddaszu, a Jill miewa omamy, bo wydaje się jej, że od czasu do czasu widuje żywą Maddy. Nic więcej się tutaj nie dzieje, i o nic więcej nie chodzi.
Cieniutka i raczej nieciekawa fabuła to jedynie pierwsza z wielu kotwic ciągnących „Dom Usherów” na dno. Bywają filmy, w których praktycznie o nic nie chodzi, a ogląda się je wprost wybornie, ten jednak do nich nie należy. Fabuła, pędząca niczym ślimak po gwoździach, nie potrafi wytworzyć żadnej konkretnej atmosfery. Jak niby zresztą miałaby to zrobić? Czas pomiędzy przyjazdem dziewczyny a finalnym rozstrzygnięciem (o ile w ogóle można tak określić to, co się dzieje pod koniec filmu) wypełniony jest zawieszonymi w próżni, nic nie wnoszącymi do historii scenami. Przeważają wśród nich widoki kręcącej się na łóżku Jill, snującej się po korytarzach Jill, Jill przekonanej o tym, że widzi żywą Maddy, Rodericka piszącego książkę, a także Rodericka biorącego lek. I o ile niektóre sceny z Jill są przyjemne dla męskiego oka, bo dziewczyna – grana przez pochodzącą z Polski Izabelę Miko – bardzo ponętnie wygląda w luźnej, nocnej koszulce, o tyle cała reszta po prostu usypia. Głównie z powodu wadliwej reżyserii i podobnie wadliwego montażu, które nie pozwoliły na sensowne złożenie wszystkich scen w jedną, spójną całość. Bo tak na dobrą sprawę ani z fabuły, ani z gry aktorskiej nie wynika jasno, dlaczego dziewczyna mimo wszystko została w rezydencji, dlaczego tak łatwo zrezygnowała ze swojej kariery, ile czasu rzeczywiście spędziła u Usherów, ani – co już w ogóle zdumiewa – co porabiała przez kolejne tygodnie w posiadłości, w której z szeroko pojętych rozrywek nie ma nic poza niewielkim regałem książek. Na dokładkę umieszczona w scenariuszu tajemnica jest na tyle enigmatycznie zarysowana, że jej rozwiązanie nie wzbudza u widza nawet cienia zainteresowania. W efekcie „Dom Usherów” okazuje się być lichym dramatem prawie-psychologicznym, któremu do horroru strasznie daleko. Ba, nawet do thrillera bardzo wiele mu brakuje.
Oprócz tego złe wrażenie robią pogarszające się wraz z biegiem fabuły zdjęcia (w scenach nocnych mało co widać), muzyka, której często towarzyszy dziwny, grobowy pogłos, oraz polska ścieżka językowa. A konkretnie tłumaczenie, wypaczające sens paru wypowiedzi i w sposób niedopuszczalny wpływające na odbiór filmu (zwyczajne odpowiedzi w polskiej wersji stają się nagle wręcz niegrzeczne – głównie za przyczyna pozbawionego umiaru skracania dialogów). Zdarza się też, że lektor znacznie wyprzedza padające na ekranie kwestie. To smutne, ale w materii wydań DVD nadal wleczemy się w ogonie Europy.
Jak by nie patrzeć, „Dom Usherów” jest bardzo słabym filmem, który w najmniejszym stopniu nie zagraża pozycji dwóch klasycznych, wciąż doskonale się oglądających ekranizacji „Upadku domu Usherów” – tej z 1928 roku, nakręconej we Francji przez emigranta z Polski, urodzonego w Warszawie Jeana Epsteina, oraz tej Cormanowskiej z 1960 roku, z Vincentem Pricem w roli głównej. Wniosek z tego wypływa jeden – lepiej nie psuć sobie opinii o opowiadaniach Poego oglądaniem lichego „Domu Usherów”, nawet jeśli gra w nim ładna dziewczyna.