To dziwna prawidłowość, że filmy z voodoo w tytule najczęściej w ogóle nie dają się oglądać. Wydany u nas na DVD „Księżyc Voodoo” wpasowuje się w tę zasadę wręcz idealnie.
Łacinom y godnościom osobistom
[Kevin VanHook „Księżyc Voodoo” - recenzja]
To dziwna prawidłowość, że filmy z voodoo w tytule najczęściej w ogóle nie dają się oglądać. Wydany u nas na DVD „Księżyc Voodoo” wpasowuje się w tę zasadę wręcz idealnie.
Kevin VanHook
‹Księżyc Voodoo›
Do znudzenia można pisać, że film telewizyjny powinien być wyświetlany w telewizji, a nie trafiać na płyty DVD. Problem w tym, że niska cena zakupu licencji zbyt mocno kusi krajowych dystrybutorów do łamania ogólnie przyjętych na świecie reguł i częstowania niczego nieświadomych klientów wyrobami kinopodobnymi, by mogli się temu oprzeć. „Księżyc Voodoo”, mimo że z pozoru znośnie wykonany, jest właśnie jednym z takich lichych wyrobów.
Dość przyzwoite zdjęcia i nienajgorsza obsada (Jeffrey Combs, wyrosła na serialach Charisma Carpenter, a w roli głównej niepozbawiony charyzmy Eric Mabius) powodują, że przez pierwsze kilkanaście minut można odczuwać coś na kształt zaciekawienia rozwojem fabuły. I to mimo rozmaitych realizacyjnych potknięć i irytujących, sztampowych zagrywek w rodzaju nieśmiertelnego kra-kra zza ekranu (ten dźwięk chyba musi być dostępny bezpłatnie, bo słychać go w co drugim tanim horrorze), czy biegającej między grobami dziewczynki, która nagle gdzieś znika. Niestety, im dalej w intrygę, tym mocniej objawia się chaos scenariusza i indolencja reżysera, który w najmniejszym stopniu nie potrafił zapanować nad rozłażącą się w szwach historią. W dodatku zabrakło tutaj jakiegokolwiek punktu kulminacyjnego, a prawie cały środek filmu to jałowe dyskusje, ani prowadzące w jakimś konkretnym kierunku, ani służące rozwojowi fabuły. Ot, nadmuchiwanie filmu do przepisowych dziewięćdziesięciu minut.
Sam zarys historii wygląda niewinnie. Otóż żyje sobie gdzieś w USA domorosły (!) egzorcysta o wyglądzie i zachowaniu Erica Dravena (dla niezorientowanych – tak się zwał główny bohater „Kruka” i jego pochodnych). Jako że w dzieciństwie ktoś zamordował mu rodziców, pracowicie wkuwa Biblię, uczy się u szamanów (zgaduję, że indiańskich) oraz zgłębia voodoo, by zniszczyć demona, który ponoć stoi za tą zbrodnią. No i wciąż niszczy tego demona, pokonując go niemal co roku. Na najrozmaitsze sposoby. Za każdym razem w innym rejonie Ameryki. Czemu demon wciąż się odradza? Skąd wiadomo, że w ogóle kiedykolwiek da się go pokonać? Po co z nim walczyć, skoro wiadomo, że wróci? Przecież to jak przerzucanie łopatą wciąż tej samej hałdy żwiru. Jak by jednak nie było, demon ciągle rośnie w siłę. Egzorcysta zresztą też, bo nie walczy już tylko i wyłącznie łacińskimi sentencjami (tak, tak, rzucał je na różne sposoby, łącznie ze zdradziecką techniką „z półobrotu z przytupem”), ale potrafi także ciskać ogniem oraz używać telekinezy. Skąd? Kto mu dał takie moce? Bo chyba nie Bóg, skoro nasz bohater najwyraźniej wierzy nie tylko w niego, a przecież wszyscy wiemy, że Jahwe do tolerancyjnych w tej materii nie należy. No ale cóż tam, scenarzystę musiało trochę ponieść (osobiście uważam, że „trochę” to bardzo gruby eufemizm). Ale zaraz, zaraz. Bohater ma jeszcze siostrę, która potrafi rysować to, co się zdarzy za jakiś czas. I być może potrafi jakoś przyłożyć rękę do tego, by wyrysowana przepowiednia się ziściła. Napisałem „być może”, bo moc dziewczyny jest – poza rysunkami – absolutnie niewidoczna, i nie ma żadnego wpływu na przebieg wydarzeń. Powiem więcej: jej postać swobodnie można było usunąć ze skryptu bez najmniejszej szkody dla historii.
W każdym razie walka, o której opowiada film, ma być ostateczna. W związku z tym bohater ściąga telepatycznie (hm…) swoich sojuszników, z którymi zamierza stawić czoło demonowi. Wszyscy zbierają się u posiadającej lecznicze moce cudzołożnicy (skąd się biorą tacy ludzie?!), którą ongiś uratował przed ukamienowaniem (w USA?!) nasz egzorcysta. W tym czasie wymuskany, klasyczny demon (czarne ciuchy, długie włosy) ot tak sobie wchodzi do siedziby bohatera, i korzystając z tego, że ów smacznie śpi na pięterku (HM?), zabija kilka osób (ŻE JAK?), by w końcu zasiąść przy stole i uciąć sobie pogawędkę z siostrą egzorcysty o tym, jakie to życie jest ciężkie (PROSZĘ MNIE WYPUŚCIĆ Z TEGO SEANSU!). Potem zaś jest walka, podczas której widz coraz mocniej się zastanawia, jakież to cudowne moce mają zgromadzeni wojownicy Dobra, skoro Rysio i Janeczek z lokalnego podwórka potrafią sprowadzić przeciwnika do parteru kilka razy szybciej. I to będąc na bani.
Na cały ten bezsens wynikający z fabuły (a zaręczam, że wymieniłem tylko część idiotyzmów), nakładają się mierne, na siłę luzackie dialogi, próbujące swoją masą zapchać dziurę spowodowaną brakiem rzeczywistej akcji. I nawet nie będę sprawdzał, czy już w oryginale były takie puste i głupie, czy nabrały tego „blasku” dopiero w polskim tłumaczeniu (o naszym przekładzie najlepiej świadczą wymiany zdań w rodzaju: „– Pojawiły ci się nowe [blizny]. – Dostałem ich dziś rano” czy „Księżniczka? Dopiero co przywykłam do skarba”). Do tego należy jeszcze dodać mniejsze bądź większe niedoróbki realizacyjne. Przede wszystkim, o czym wspominałem na początku, kuleje reżyseria. Kevin VanHook, który podpisał się pod filmem, na co dzień zajmuje się raczej efektami specjalnymi w podrzędniejszych horrorach i wyraźnie nie radzi sobie z rządzeniem planem. Przejawia się to w nieumiejętnym rozłożeniu dynamiki obrazu (o ile w ogóle można mówić tu o dynamice), w mnogości kompletnie zbędnych wątków, scen i postaci, a także w nieprzykładających się do ról aktorach, którzy unikając nadmiernego wysiłku spowalniają i tak ślimacze tempo akcji. O efektach specjalnych z litości nie napiszę.
„Księżyc Voodoo” to taki – jak na początku wspomniałem – wyrób kinopodobny. Posiada wszelkie pozory dobrego filmu, jednak przy bliższym kontakcie okazuje się, że zawodzi w nim dosłownie wszystko: od nonsensownej fabuły, przez niewiarygodne postaci, aż po dziwaczną choreografię walk. W efekcie seans tego tak zwanego „horroru” jest kompletną stratą czasu i nerwów.
Naprawdę podziwiam to, jak w tak ciekawy sposób można pisać o tak nieciekawych filmach. Dziwne, że w takim filmie pojawia się kilka jednak rozpoznawalnych nazwisk, w rolach które jak wynika z tekstu mogliby odegrać amatorzy.