Jako horror „Hypnos” nie sprawdza się wcale, jednak jako dramat psychologiczny radzi sobie niezgorzej. Dzieje się tak pewnie dlatego, że film nigdy nie był pomyślany jako horror i w poczet serii „Kino Grozy” musiał się dostać w wyniku wyjątkowo nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
Seksowna lekarka i lunatycy
[David Carreras „Hypnos” - recenzja]
Jako horror „Hypnos” nie sprawdza się wcale, jednak jako dramat psychologiczny radzi sobie niezgorzej. Dzieje się tak pewnie dlatego, że film nigdy nie był pomyślany jako horror i w poczet serii „Kino Grozy” musiał się dostać w wyniku wyjątkowo nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
Hiszpanie raz za razem udowadniają światu, że przemysł filmowy mają na całkiem wysokim poziomie. Takim, jakiego nasza kinematografia pewnie nigdy się nie dochrapie. Co więcej – bardzo porządnie zrealizowane są nie tylko filmy wysokobudżetowe, ale również i te tańsze, które nie dostępują zaszczytu goszczenia na ekranach kin. Jednym z takich filmów jest „Hypnos”, pozbawiony fajerwerków dramat psychologiczny, wpadający momentami w thriller.
Do luksusowej kliniki psychiatrycznej przybywa nowa lekarka (w tej roli całkiem apetyczna Cristina Brondo). Bez najmniejszego problemu dogaduje się z najtrudniejszymi nawet pacjentami, obierając często niezbyt ortodoksyjną drogę dotarcia do pacjenta. Tym samym naraża się zatrudnionym w placówce lekarzom, którzy stosując tradycyjne metody, nie mogą pochwalić się zbyt dobrymi efektami. Sprawy się komplikują, kiedy bohaterka odkrywa, że w klinice dzieje się coś niedobrego. Wygląda bowiem na to, że niektórzy lekarze nakłaniają pacjentów do samobójstwa, wykorzystując w tym celu seanse hipnozy. Lekarka postanawia rozwikłać tajemnicę, nawet kosztem swojej kariery.
Na podstawie powyższego streszczenia można powziąć przekonanie, że „Hypnos” to zwyczajny, tuzinkowy thrillerek. Ot, żółtodziób prowadzi śledztwo, sprytny przeciwnik zaciera tropy, zaś liczba pacjentów sukcesywnie topnieje. Tak naprawdę jednak jest to ledwie wierzchołek intrygi. W układance, która ostateczny kształt przyjmuje dopiero w ostatnich parunastu minutach filmu, znajduje się bowiem jeszcze kilka elementów, które początkowo nie dają się nigdzie dopasować. Jak choćby wypadek na górskiej drodze, przerażona dziewczynka stojąca nad ciałem zamordowanej matki, czy wreszcie dziwne zachowanie sypiającej z niebezpiecznym pacjentem lekarki. Wszystkie te wątki zgrabnie splatają się w finale, proponując rozwiązanie ciekawe, choć – zważywszy na kinematograficzne dokonania ostatnich kilkunastu lat – nieprzesadnie oryginalne i w sumie dość proste do wydedukowania dla uważnego widza. Na fabule ciąży jednak fatum zbyt rozwlekłego zawiązywania intrygi i zbyt sennego toku narracji. Sprawę dodatkowo pogarszają krańcowo schludne i do obrzydzenia ascetyczne wnętrza szpitalnego kompleksu, powodujące, że z obrazu bez ustanku wieje chłodem. W tej sytuacji do wytrącenia widza ze stanu melancholijnego otępienia, w które popadł oglądając – nomen omen – „Hypnosa”, trzeba by czegoś więcej, niż zgrabnego finału.
Ogólną ocenę filmu psuje też szereg mniej lub bardziej rzucających się w oczy potknięć, utrudniających pozytywne nastawienie do opowiadanej historii. Już otwierająca fabułę scena wypadku na drodze denerwuje ewidentną sztucznością generowanej komputerowo ciężarówki, która wpada w poślizg tak, jak by była kartonem mleka. Na szczęście w dalszej części filmu zdjęcia i efekty specjalne prezentują się całkiem przyzwoicie, szwankuje jednak z kolei inwencja twórcza scenarzysty. Bohaterka prowadząca samochód biegnącą nad przepaścią drogą musi grzebać w torebce akurat tuż przed ostrym zakrętem. Na korytarzach części mieszkalnej szpitala są dość absurdalne kratki wentylacyjne, przez które można swobodnie podglądać lokatorów biorących prysznic. Lekarze, podważający sobie nawzajem kompetencje, toczą burzliwą dyskusję akurat pod szybą, za którą jest pokój przeznaczony dla obserwatorów, i w którym zapewne wszystkiego słucha dyrektor. Takich bzdur i bzdurek jest tutaj zwyczajnie multum. A ukoronowaniem braku inwencji jest żywcem zerżnięta z Bessonowskiego „Wielkiego błękitu” scena, kiedy to na leżącą w łóżku bohaterkę powoli opada z sufitu falująca tafla morza. Po prostu wstyd. Zwłaszcza że scena ta nie ma żadnego umocowania w fabule.
Wadliwa konstrukcja scenariusza przejawia się również w nadmiernym stosowaniu oklepanych chwytów z podglądaczem, który znika z pola widzenia akurat wtedy, gdy bohaterka się odwraca, jak również w nad wyraz skąpym nakreśleniu postaci, przez co ciężko jest widzowi przejąć się losami tak pacjentów, jak i lekarzy. Paradoksalnie jednak, większość fabularnych błędów i nieścisłości niekoniecznie należy traktować jako rzeczywiste potknięcia. Wyjaśnia to końcówka filmu, o której – z oczywistych przyczyn – nic konkretnego napisać nie mogę. Wystarczy nadmienić tyle, że scenarzysta wykazał się sprytem i zostawił widzowi furtkę, dzięki której ten może sobie w prosty sposób wyjaśnić większość wątpliwości dotyczących zachowań bohaterki. Nadal jednak pozostają drobne kiksy, jak choćby brak prądu w mieszkaniu, co powoduje, że nie ma mowy o czymś takim, jak jednoznaczna interpretacja „Hypnosa”.
Z jednej strony świadczy to mimo wszystko o pewnej niechlujności scenariusza, z drugiej – daje widzowi bodźce do używania mózgu. Trudno więc potępiać taki bigos, skoro może on przynieść i trochę pożytku. Do filmu trzeba jednak zasiąść z trzeźwym umysłem i nie zapominać, że „Hypnos” to dramat, a nie horror, więc ciężko tu będzie o dreszcz emocji.