Kino uwikłane w płećKto pamięta 78. ceremonię wręczenia Oscarów, pamięta Jacka Nicholsona, który, uśmiechnięty od ucha do ucha, wmaszerował na scenę, by ku własnemu zdziwieniu ogłosić, że najlepszym filmem 2005 roku nie jest „Tajemnica Brokeback Mountain”, a „Miasto gniewu”.
Jakub PopieleckiKino uwikłane w płećKto pamięta 78. ceremonię wręczenia Oscarów, pamięta Jacka Nicholsona, który, uśmiechnięty od ucha do ucha, wmaszerował na scenę, by ku własnemu zdziwieniu ogłosić, że najlepszym filmem 2005 roku nie jest „Tajemnica Brokeback Mountain”, a „Miasto gniewu”.
Wyszukaj / Kup Nawet mistrz mimiki Nicholson nie zdołał ukryć zdumienia werdyktem Akademii, której sam zresztą jest członkiem. Każdy niemal spodziewał się, że triumfalny pochód filmu Anga Lee zwieńczy zasłużone „and the Oscar goes to…”. Ale czy werdykt Akademii, który Annie Proulx (autorka literackiego pierwowzoru „Brokeback”) nazwała „wyborem konserwatywnych hefalumpów”, faktycznie był aż takim zaskoczeniem? Jack powinien wiedzieć lepiej. Wszak powszechnie znana jest stosowana przez Akademię taktyka „Bogu świecę, diabłu ogarek”. Żeby „guilty pleasure” nagradzania „Titanica” czy „Crash” mniej miała w sobie „winy”, a więcej „przyjemności”, proceder należy uszlachetnić. W praktyce oznacza to, że lista nominowanych powinna być – estetycznie i politycznie – poprawna. „Ręce mamy czyste, wygrał najlepszy” – mogą bronić się po fakcie Akademicy. W ten sposób co roku w oscarowym rozdaniu znajdzie się co najmniej jedna czarna owieczka – skromny, niezależny film, trochę jakby z innej bajki. Pamiętacie „Juno” czy „Małą Miss”? Niedawne podwojenie puli nominowanych tylko ułatwia sprawę. Znajdzie się miejsce dla thrillera, animacji, niezależnego dramatu, a nawet filmu „politycznie postępowego”. I tak na oscarowe salony trafiły filmy o „kochających inaczej”: „Filadelfia”, „Nie czas na łzy”, „Obywatel Milk”… Doszło nawet do tego, że w ślad za „czarną” uroczystością numer siedemdziesiąt cztery (nagrody dla Denzela Washingtona i Halle Berry), rozdanie z 2005 przezwano „gejowskim”. Przewijamy pięć lat w przód: w tym roku w tęczowych barwach startuje zawodniczka Lisa Cholodenko z filmem „Wszystko w porządku”. Pierwszorzędnie obsadzoną (Anette Benning, Julianne Moore, Mark Ruffallo) opowieścią o osiadłej na przedmieściach parze lesbijek, borykających się z małżeńskimi i wychowawczymi problemami. Wynik? 4 nominacje. I niezależnie, czy to efekt działania wentyla bezpieczeństwa, autentyczna obyczajowa rewolucja, czy po prostu dobry filmowy kontyngent – faktem jest jedno: temat tabu przebił się do mainstreamu.
Wyszukaj / Kup Jak do tego doszło? Jak do większości filmowych olśnień w kinie amerykańskim ostatnich 20 lat – poprzez transfuzję świeżej krwi z Festiwalu Sundance. Tarantino, Aronofsky, Soderbergh i inni twórcy, którzy nadają ton współczesnej kinematografii USA, to w większości dzieci imprezy Roberta Redforda. W latach 90. z górskiego kurortu Park City w stanie Utah powiało świeżym powietrzem. Rewolucja przyszła z terytoriów kina niezależnego, gdzie rozpościerały się urodzajne, a niezagospodarowane przez Hollywood, złoża alternatywnych stylów i tematów. Poletko awangardy, kampu, transgresji i płciowej płynności znanej z kultowych filmów Andy’ego Warhola, Jacka Smitha czy Johna Watersa zagospodarowali twórcy nurtu ochrzczonego mianem New Queer Cinema. Nazwę tę ukuła krytyczka B. Ruby Rich, wyczuwając wśród młodych filmowców powinowactwo z teorią queer, raczkującą wówczas na amerykańskich campusach. Pierwsze filmy Gregga Arakiego, Gusa Van Santa, Todda Haynesa, Toma Kalina z początku lat 90. zabrały głos w kwestiach dotychczas przemilczanych. Stanowiły reakcję na „zeitgeist” lat 80.: rządy Reagana i wybuch epidemii AIDS. Były krzykiem sprzeciwu wobec tłamszącej seksualną mniejszość opinii publicznej – wystawionym w odpowiedzi gestem palca środkowego. Autorzy New Queer Cinema skończyli ze wstydem, strachem i postanowili „opowiedzieć się” sami. Z hukiem wyszli z szaf i urządzili sobie w amerykańskim kinie paradę równości. Czasem wręcz nierówności: niektórzy nie wzbraniali się przed nienawistnym pluciem w twarz heteronormatywnej Ameryce. By zająć miejsce w kulturze, zaczęli przepisywać na nowo tradycję. Van Sant w „Moim własnym Idaho” „przegiął” Szekspira, z księcia Henry’ego i Falstaffa czyniąc parę gejów. Haynes w „Poison” pokazał sposoby piętnowania inności w konwencjach gatunkowych, np. horrorze. Kalin i Araki w „Totally Fucked Up” i „Swoon” zabrali widza na morderczą przejażdżkę po Ameryce, pokazując jak (homo)seksualne pożądanie graniczy z pędem ku śmierci. Z buntowniczą tematyką filmów współgrała forma: nieułożona, pstrokata, garściami czerpiąca z kampowych chwytów Watersa i Smitha. Wizerunek New Queer Cinema nie był jednak spójny: wysmakowana stylizacja Haynesa, senna narracja Van Santa i bezpretensjonalna rozpierducha Arakiego nie miały ze sobą wiele wspólnego. Ale nie o spójność tu szło, a o wyzwalającą różnorodność właśnie. New Queer Cinema nie było zresztą ściśle historycznofilmową formacją, a raczej tendencją, która skumulowała się i błysnęła w konkretnej chwili. B. Ruby Rich okazała się na tyle spostrzegawcza, by nazwać ją i performatywnie stworzyć.
Wyszukaj / Kup To pęknięcie widać wyraźnie, jeśli prześledzić dalsze drogi twórcze najważniejszych przedstawicieli nurtu. Haynes poszedł w stronę metaforyzacji, uogólnienia, zgłębiania inności w szerokim jej rozumieniu. Choć nieraz powracał do wątków odmiennej seksualności, czynił to pod płaszczykiem alegorii (tajemnicza choroba, niczym AIDS stygmatyzująca bohaterkę „Safe”), bądź rekonstruowania i de-konstruowania biografii wielkich kulturowych ekscentryków (David Bowie, Iggy Pop w „Velvet Goldmine”, Bob Dylan w „I’m Not There”). Van Sant zbliżył się do kina środka („Buntownik z wyboru”), by w kolejnej dekadzie objawić się jako autor szeregu filmów-medytacji („Gerry”, „Słoń”, „Last Days”, „Paranoid Park”), w których pobrzmiewały tony homoseksualne, nie dominując jednak nad wysmakowanym stylistycznie namysłem nad wolnością i śmiercią. Gregg Araki z kolei w charakterystycznym dla siebie prześmiewczym stylu ogłosił w czołówce „Doom Generation”, że to jego „pierwszy heteroseksualny film”. W kolejnych utworach sukcesywnie uniezależniał swą dezynwolturę od seksualnej orientacji. Z czasem złagodniał i wysubtelniał („Mysterious Skin”), a nawet trochę spowszedniał („Smiley Face”). Jego ostatni film „Kaboom” to pod pewnym względem powrót do szalonego stylu z początku lat 90., ale splot zawiłych seksualnych układów, w jakie wikłają się bohaterowie nie ma tu już charakteru politycznej deklaracji – stał się czystą zabawą. Nie można nie widzieć w tym symbolu tego, co zaszło w okresie między niezależnym queerowym powstaniem lat 90. a oscarowym pochodem 2005 roku.
Wyszukaj / Kup Tak, jak stało się z resztą kina niezależnego, kino queer zostało dostrzeżone przez wielkich graczy na amerykańskim rynku filmowym. Było to w czasach, kiedy każde studio za marketingowy punkt honoru miało posiadanie własnej dywizji zajmującej się kinem indie. B. Ruby Rich pozostała jednak czujna. Na łamach tego samego „Sight and Sound”, gdzie proklamowała narodziny nowego kina gejowskiego, krytyczka opublikowała pełen rezerwy dla przyszłości nurtu artykuł. Jej zdaniem temat został zagarnięty przez korporacje jako element ekonomicznej rozgrywki. I tak w Hollywood zaroiło się od lesbijek, gejów i transseksualistów wszelkiej maści. Co w tym złego – można zapytać – czy to nie dowód na asymilację? Dla Ruby Rich nie było asymilacją to, że Hilary Swank wciela się w Teenę Brandon vel Brandona Teenę, po czym wyskakuje w seksownej kiecce i odbiera Oscara. „To była tylko rola, ona jest normalna” – wzdycha z ulgą publiczność. „Cóż za poświęcenie” – chwali Akademia i wręcza statuetkę. Lista zażaleń Rich była zresztą dużo dłuższa, obejmowała filmy od „Utalentowanego pana Ripleya” Anthony’ego Minghelli przez „Niebiańskie istoty” Petera Jacksona po „Bound” braci Wachowskich. Zarzuty? Zamiast asymilacji Hollywood oferuje wizytę w freak-show, seans peep-show. Rozgrzeszenie wliczone w cenę biletu, dostępne na najbliższej gali wręczania nagród. Przede wszystkim jednak Rich ubolewała nad przekształceniem, którego wyrazem był dla niej film „High Art” Lisy Cholodenko. Refleksja to dla krytyczki tym bardziej gorzka, że Cholodenko jest zdeklarowaną lesbijką, a jedną z jej filmowych inspiracji było właśnie New Queer Cinema. Rich zobaczyła w jej filmie dowód na zmianę impetu kina queer: z politycznego w artystyczny. Role homoseksualistów, niegdyś unikane, stały się wehikułami dla aktorów. Dla Aly Sheedy, młodocianej gwiazdy lat 80., film Cholodenko był prawdziwym comebackiem, zabłysnęły w nim również Patricia Clarkson i Radha Mitchell. Wywrotowy obyczajowo kapitał przepoczwarzył się w machinę do wyciskania łez i statuetek, gwarantowanych przez klauzulę smutnego zakończenia. Z niszy geje trafili do kliszy.
Wyszukaj / Kup Tegoroczne oscarowe nominacje dla najnowszego filmu Chodolenko wydają się tylko potwierdzać czarne prognozy B. Ruby Rich. „Wszystko w porządku” wymyka się jednak nakreślonej przez krytyczkę dialektyce. Cholodenko nie „przegina” konwencji, tylko ją przyjmuje i opowiada o homoseksualizmie w formule rodzinnej komedii. Nie tragizuje i nie histeryzuje – przemawia z życzliwością i zrozumieniem. Stanowczo i bez lęku wyraża swój punkt widzenia, spokojnie zbijając kolejne kontrargumenty, ale zarazem nie wstydząc się momentów wahania. To prawdziwie asertywny film, który można czytać jako głos w publicznej debacie. Wszelkie zarzuty wobec homoseksualnych rodzin są tu ograne: brak autorytetu płci przeciwnej, niestabilność związków, kłopoty z identyfikacją… Ale nie jest to opowieść o rodzinie alternatywnej, a – po prostu – o rodzinie. I tyle w tym politycznej deklaracji, ile kto zechce. Oryginalny tytuł brzmi „The Kids Are All Right” i nie jest on ironiczny, po queerowemu wywrócony. Krytycy pewnie zakrzykną, że, jak w „Juno” i „Małej Miss”, opowiada się nam bajkę. Ale to dobra bajka: szczera i zabawna, wątpliwości lecząca nadzieją. Można więc, jak Rich, ubolewać nad „starymi, dobrymi czasami” i przyznać, że New Queer Cinema spotkał los wszystkich rewolucji. Nie można jednak lekceważyć faktu, że wywalczona w 1992 tymczasowa strefa autonomiczna zostawiła trwały ślad. Co prawda w zainteresowaniu wątkami odmiennej seksualności więcej dziś mody niż rebelii. Fajnie jest pochwalić się znajomością „kłir fijory”, nie ryzykując tłumaczeniem terminu na polski. „Teoria pedalska” brzmi już mniej fajnie… Ale nie dajmy się oszaleć. W końcu w aferze z „Brokeback Mountain” nie chodziło o to, że film nie wygrał, choć – w myśl mody czy poprawności politycznej – powinien. Problemem było, że (prawdopodobnie) dlatego właśnie przegrał. A na nagrodę zasługiwał bardziej niż kwadratowe „Miasto gniewu”. W tym roku niech wygra najlepszy. I wszystko będzie w porządku. 27 lutego 2011 |
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
50 najlepszych westernów wszech czasów
— Esensja
Ona, ona i dzieciaki
— Krzysztof Czapiga
Do kina marsz: Luty 2011
— Esensja
Odkrywanie Ameryki, czli pierwszy AFF
— Karol Kućmierz, Konrad Wągrowski, Kamil Witek, Artur Zaborski
100 najlepszych filmów dekady
— Esensja
26 WFF: Camp na kampusie
— Marta Karpińska
50 najlepszych filmów o miłości
— Esensja
Najlepsze filmy 2009 roku według dziennikarzy Stopklatki i Esensji
— Esensja
Siedem „ale” przeciw „Trzynastu powodom”
— Gabriel Krawczyk
Cannes 2015: Zagubieni
— Marta Bałaga
Esensja ogląda: Maj 2013 (1)
— Anna Kańtoch, Gabriel Krawczyk, Jarosław Loretz, Marcin T.P. Łuczyński
Esensja ogląda: Kwiecień 2013 (2)
— Ewa Drab, Gabriel Krawczyk
Esensja ogląda: Luty 2013 (Kino)
— Miłosz Cybowski, Gabriel Krawczyk, Alicja Kuciel, Konrad Wągrowski
Robinson transoceaniczny
— Agnieszka Szady
Z kamerą wśród zwierząt
— Małgorzata Steciak
Pocztówka znad krawędzi
— Łukasz Gręda
A oni giną wciąż
— Dorota Chrobak
Nowości: Wrzesień 2003
— Konrad Wągrowski