Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Lwowska trylogia

Esensja.pl
Esensja.pl
Tegorocznego Sylwestra spędziłam we Lwowie - tak jak 100 lat temu moja prababcia i imienniczka. Koło czasu się zamknęło. Minął rok, minął wiek i minęło tysiąclecie. Ale we Lwowie ma się wrażenie, że czas się zatrzymał.

Anna Draniewicz

Lwowska trylogia

Tegorocznego Sylwestra spędziłam we Lwowie - tak jak 100 lat temu moja prababcia i imienniczka. Koło czasu się zamknęło. Minął rok, minął wiek i minęło tysiąclecie. Ale we Lwowie ma się wrażenie, że czas się zatrzymał.
Razem z innymi Polakami bawiłam się w specjalnie dla nas wynajętym klubie. Przed wojną było to kino "Zorza", po wojnie kino "Zirka", a teraz mieści się tam jeden z największych i najlepszych klubów w mieście - "Picasso". Po "Zorzy", jak po wielu innych kinach, pozostało tylko wspomnienie. A przecież jeszcze przed wojną we Lwowie były aż 24 kina, a w ramach Targów Wschodnich odbywały się tam nawet targi filmowe. Kina te przeważnie działały także w czasach ZSRR, choć pod innymi nazwami (Zorza - Zirka, Casino - Dniepr, Chimera - Kijów, Marysieńka - Pionier, Palace - Spartak, Europa - Ukraina, Kopernik - im. Kopernika, Muza - Zoi Kosmodemiańskiej, Pax - Korolenki, Rialto - im. Łesi Ukrainki, Świt - im. Czkałowa, Pan - im. Szczorsa). Dziś zostało ich około 10. Co się stało z pozostałymi 14? Większość gazet nie podaje nawet repertuaru kin, bo już prawie nikt do kina nie chodzi. Jedynie w "Postępie" - takiej ukraińskiej "Gazecie Wyborczej" - znalazłam program 5 kin, które mieszczą się w samym centrum Lwowa.
Kina we Lwowie są w opłakanym stanie. Fotele są stare, krzesła skrzypiące i niewygodne. Kopie granych tam filmów są w fatalnym stanie. Myślę, że gdyby zabrać tamtejszych widzów do któregoś z naszych multipleksów, to nie mogli by uwierzyć własnym oczom i uszom. Ci, którzy czytali w ostatnim numerze "The Valetz Magazine" moje wspomnienia z pierwszego pobytu we lwowskim kinie pod tytułem "Wojny Robotów", wiedzą już o czym mówię. Pozostałych odsyłam najpierw do tego tekstu. Można go jeszcze znaleźć w archiwum. Za pierwszym razem opisałam tylko to zjawisko, nie próbując go zgłębić ani zrozumieć. Ale przyznaję, że dopiero niedawno uświadomiłam sobie, na czym polega fenomen kin na Ukrainie. Otóż najnowsze hity filmowe można tam kupić lub wypożyczyć i obejrzeć na video. W sklepach i wypożyczalniach mają takie przeboje kinowe jak "Matrix", "60 sekund", "Ogniem i mieczem" (a propos, na Prospekcie Swobody wisi teraz nowa reklama z Izabellą Scorupco) Przeważnie są to filmy sprowadzane z Rosji, w rosyjskiej wersji językowej. W kinach za to grane są jakieś stare filmy, przeważnie erotyczne (typu "Osiem i pół tygodnia"), podrzędne science-fiction ("Wojny robotów", "Super cyborg-android"), czy też zupełne starocia ("Bethoven II", "Jezus z Nazaretu"). Dziwne jest to, że o ile u nas i chyba w większości państw kino uważane jest za coś lepszego niż film na wideo, to we Lwowie jest całkiem na odwrót. Do kina ostatecznie może się wybrać każdy. Bilet kosztuje hrywnę, najwyżej półtorej. To mniej niż bilet do teatru. Kaseta video natomiast to już wydatek rzędu 15 hrywien, różnica jest zatem znacząca. Tak zwane filmy kinowe są tam zatem dostępne tylko na wideo, natomiast w kinach grają filmy telewizyjne.
Takim filmem były z pewnością wspomniane już przeze mnie "Wojny robotów", którymi niedawno uraczyła nas również TV4. Przyznam, że obejrzałam ten film po raz drugi z prawdziwą przyjemnością. Przy okazji przekonałam się, że w moim tekście na temat tego filmu pojawiły się pewne przekłamania, za które bardzo przepraszam. Przede wszystkim imiona głównych bohaterów brzmiały nieco inaczej. Ponieważ oglądałam ten film z lektorem czytającym tekst po rosyjsku i skutecznie zagłuszającym tekst angielski, nieopatrznie wzięłam Craiga za Grega, Lenę za Lindę, a Annie za Amy. Tylko Stan to był rzeczywiście Stanley. Oprócz tego film pochodzi z 1993, a nie jak mi mylnie podano z 1995 roku. Ale poza tym wszystko się zgadza. Gdyby TV4 zdecydowała się jeszcze kiedykolwiek go powtórzyć, szczerze zachęcam do oglądania i podzielenia się waszymi uwagami :)
Po obejrzeniu tego filmu obiecałam sobie, że gdy następnym razem będę znowu we Lwowie, koniecznie muszę pójść do kina. Następna okazja zdarzyła się w zeszłe wakacje, które postanowiłam tam spędzić. Długo nie mogłam się zdecydować na jaki film wybrać się tym razem. Niestety, nie z powodu nadmiaru ciekawych propozycji, ale z ich braku. Chodziłam po mieście i przyglądałam się plakatom, szukając czegoś oryginalnego. W końcu zobaczyłam, że w jednym z kin mają bardzo ciekawy repertuar: trzy filmy z Indii z początku lat 90. Wybrałam się więc na film pod tytułem "Ostatni krzyk kochania", wyprodukowany w 1990 roku w Indiach. "Ostatni krzyk kochania" też był zapewne filmem telewizyjnym, gdyż składał się z dwóch części. Po pierwszej pojawiły się napisy końcowe, a potem znowu czołówka i zaczęła się część druga. Miałam wrażenie, że oglądam indyjski serial. Zresztą widzowie zachowywali się zupełnie, jak na sali telewizyjnej. Przychodzili w połowie, wychodzili w trakcie, a niektórzy znowu wracali. Specjalnie dla mnie pani zapaliła nawet na chwilę światło, żebym znalazła sobie miejsce. Gdy weszłam na sali było ok. 10 osób, pod koniec seansu z 15, a w trakcie w porywach do 20. Siedzieliśmy na składanych, drewnianych krzesełkach, które skrzypiały niemiłosiernie przy każdym najmniejszym ruchu i były strasznie niewygodne. Przede mną usiadła pani z 2 siatkami (widocznie wpadła na chwilę w przerwie między zakupami na pobliskim bazarze), a za nią młody chłopak, który cały czas się wiercił. W końcu pani nie wytrzymała i zwróciła mu uwagę, ale odpowiedział jej opryskliwie, więc zebrała się i wyszła. W pierwszym rzędzie zaś siedziały cygańskie dzieci, które wyżebrały dość na bilet do krainy fantazji, gdzie wszystko jest kolorowe i dobrze się kończy. Jedno z nich siedziało na wózku inwalidzkim, a wszystkie paliły papierosy. Prawdopodobnie tak samo jak ja nie rozumiały ani słowa, ale wpatrywały się w ekran jak zaczarowane. Dla mnie to, co działo się na sali było przynajmniej tak samo ciekawe jak film, a może nawet bardziej.
Sam film był to prawie dwugodzinny teledysk montowany w stylu MTV, trochę musicalowy, jak "Grease" lub "West Side Story". Była to indyjska wersja "Romea i Julii". Najpierw chłopak (nazwijmy go dla ułatwienia Romeo) biegał z kolegami za dziewczyną (naszą Julią) i naśmiewali się z niej, że nie umie śpiewać. Jej koleżanki namówiły ją kiedyś na plaży, żeby coś zaśpiewała, a ona dosłownie zawyła. Wściekła Julia zaczęła więc chodzić na lekcje śpiewu do matki Romea i w końcu nauczyła się pięknie śpiewać. Romeo zakochał się w niej i jej pięknym głosie. Zaczął jej bronić przed kolegami. W końcu Julia też się w nim zakochała (mimo że na początku boczyła się na niego) i zaczęli biegać razem po plaży. Ale ona była chrześcijanką, a on buddystą. Gdy macocha Julii dowiedziała się o nich, zabroniła dziewczynie chodzić na lekcje śpiewu. Matka Romea zaczęła przyjeżdżać do niej, a Romeo wkładał listy miłosne z datą kolejnej schadzki w instrument. Wieczorem spotykali się na plaży i śpiewali coś na tle zachodzącego słońca. Ale jego matka znalazła w końcu jeden z takich liścików i podarła go. Koniec części pierwszej.
Zaczyna się część druga. Brat Julii i jego żona kłócą się, bo on ją zdradza. Widać, że jest złym człowiekiem, choć to chrześcijanin. Kiedy koledzy Romea oświadczają się w jego imieniu, bije ich, a potem uderza w twarz także Julię i postanawia wysłać ją do college′u. Romeo daje Julii miksturę sprawiającą, że dostaje się gorączki i bierze ją razem z nią, żeby czuć to co ona. Dzięki temu fortelowi Julia zostaje w domu, bo nie może przecież chora wyjechać do szkoły. W końcu jej macocha znajduje nowy liścik od Romea i daje jej go mówiąc, że nie chce, by Julia cierpiała tak jak ona. Idą obie do domu Romea, żeby go ostrzec przed bratem Julii, który chce go zabić. Romeo i Julia postanawiają uciekać razem. Koledzy Romea pilotują ich na plażę. Tymczasem brat wynajmuje ludzi do poszukiwań. Nad ranem znajdują ich śpiących na plaży. Biegną na nich, a brat, który jest bogaty, jako jedyny jedzie na skuterze. Dopada do nich jako pierwszy i gdy już ma się zamachnąć kilofem, za rękę łapie go ksiądz i powstrzymuje. Młodzi zrywają symbole religijne z szyi i odchodzą po plaży. Koniec. Po drodze dużo piosenek, zachodów słońca i erotycznych aluzji. Naprawdę wzruszające :)
Ten, kto nigdy nie widział żadnego indyjskiego filmu, nie wie co stracił. Nie da się tego porównać nawet z wszystkimi argentyńsko-brazylijsko-peruwiańsko-kolumbijskimi serialami razem wziętymi. To po prostu zupełnie inna kultura i całkiem inny sposób obrazowania. Dotyczy to zwłaszcza erotyki. Gdy nasz Romeo całował Julię, kamera pokazywała ich zza jej głowy, a gdy doszło między nimi do zbliżenia, ujrzeliśmy ich leżących obok siebie w stercie płatków kwiatu lotosu. Prawdopodobnie byli nadzy, ale trudno to stwierdzić na 100 %. Podobno w Indiach produkuję się rocznie ogromną ilość takich filmów. Część z nich trafia do sąsiednich krajów, gdzie indyjskie gwiazdy kina są traktowane lepiej niż u nas te z Hollywood. Na przykład aktorów, którzy zagrali w ekranizacji świętej księgi "Bhagawadgity", mieszkańcy Indii biorą za ucieleśnienia granych przez nich bogów. Niektórzy nawet robią dzięki temu karierę polityczną. Warto w tym miejscu przypomnieć, że w europejskiej ekranizacji "Bhagawadgity" (zdaję się, że w reżyserii Petera Greenawaya), zagrał kiedyś Andrzej Seweryn. Może nie został bogiem, ale przynajmniej zrobił karierę w Comedie Francaise :)
Za trzecim razem miałam już trochę dość eksperymentów. Wybrałam się do najlepszego kina we Lwowie. Za bilet zapłaciłam aż 3 hrywny, czyli prawie 3 złote (mogłabym za to zjeść tani obiad :). Ale ten pokaz był tego wart. "Galickie Centrum Kinematografii" gra stosunkowo nowe filmy, przynajmniej w porównaniu z innymi kinami we Lwowie. Wybrałam się na "Maskę Zorro", w dodatku z dubbingiem (rosyjskim, oczywiście). Było co prawda piekielnie zimno i niewygodnie, ale przynajmniej śmierdziało trochę mniej niż w innych salach kinowych, które tam zwiedziłam. Na film razem ze mną wybrały się aż cztery osoby. I szczerze mówiąc warto było się pomęczyć przez te półtorej godziny, żeby posłuchać, jak Antonio Banderas, Anthony Hopkins czy Catherine Zeta-Jones mówią płynnie po rosyjsku. Mimo iż nigdy nie uważałam tego filmu za zbyt ambitny, teraz wydał mi się jeszcze głupszy niż za pierwszym razem. Być może czasem ulegamy takiej sugestii, że jeżeli coś jest po angielsku, to musi być lepsze. Rosyjski dubbing udowodnił jak złudne jest to wrażenie. Taki film równie dobrze mogli by zrobić Rosjanie, tyle że wtedy najprawdopodobniej nie chcielibyśmy go oglądać.
A swoją drogą ciekawe, jak odebralibyśmy inne amerykańskie produkcje grane po rosyjsku. Na przykład "Matrix", czyli "Matrycę", którą już za niecałe 15 złotych można mieć na wideo. System mamy ten sam, spokojnie można by więc ją u nas obejrzeć. Jednak nie kusiło mnie, żeby ją kupić, za to o mały włos nie kupiłam drugiej części "Brata" Aleksieja Bałabanowa. Kto widział pierwszą część na pewno mnie zrozumie. "Brata 2" udało mi się jednak zobaczyć na zeszłorocznym 16 Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym i muszę stwierdzić, że druga część jest lepsza od pierwszej. Tym razem akcję przeniesiono do Moskwy, Chicago i Nowego Jorku. Okazuje się, że dla Daniły życie w Stanach niczym nie różni się od wojny w Czeczenii. Na tym samym Warszawskim Festiwalu Filmowym widziałam już wiele rosyjskich produkcji i muszę przyznać, że parę z nich warte było obejrzenia. Szkoda, że nie ma dystrybutora, który odważyłby się je do nas sprowadzić. Ale najbardziej mi żal, że nie udało mi się zobaczyć żadnego filmu ukraińskiego. Kiedyś tamtejsza kinematografia była bardzo dobrze rozwinięta, a na liście 100 najlepszych filmów w 100-letniej historii światowego kina znalazł się nawet film Doroszenki "Ziemia". Na razie jednak nic nie wskazuje na to, żeby miała nastąpić jakaś poprawa.
koniec
1 marca 2001
1. "Wojny robotów" ("Robot Wars") reż. Albert Band, wyst. Don Michael Paul, Barbara Crampton, James Staley, Lisa Rinna, Danny Kamekona; USA 1993 (69 min.)
2. "Maska Zorro" ("The Mask of Zorro") reż. Martin Campbell, wyst. Anthony Hopkins, Antonio Banderas, Catherine Zeta-Jones; USA 1998 (136 min.)
3. "Brat 2" reż. Aleksiej Bałabanow, wyst. Sergiej Bodrow JR, Wiktor Suchorukow, Aleksandr Diaczenko, Sergiej Makowieckij, Kirył Pirogow, Gary Houston, Lisa Jeffrey, Ray Toler, Irina Saltykowa, Ivan Demidov, Valdis Pelsh; Rosja 2000 (126 min.)

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

„Kobra” i inne zbrodnie: Wiem, ale nie powiem
Sebastian Chosiński

14 V 2024

Brytyjska autorka kryminałów Dorothy Leigh Sayers, w przeciwieństwie do Raymonda Chandlera czy spółki pisarskiej używającej pseudonimu Patrick Quentin, nie była rozpieszczana przez polskich reżyserów. W połowie lat 80. powstały jednak dwa oparte na jej opowiadaniach, zrealizowane przez Stanisława Zajączkowskiego, spektakle. Jeden z nich był adaptacją tekstu zatytułowanego „Człowiek, który wiedział, jak to się robi”.

więcej »

Z filmu wyjęte: Nurkujący kopytny
Jarosław Loretz

13 V 2024

Czy nikt z Was nie marzył, żeby popływać sobie pod wodą wraz z ulubionym koniem? Nie? To dziwne…

więcej »

„Kobra” i inne zbrodnie: Wehrmacht kontra SS
Sebastian Chosiński

7 V 2024

Powie ktoś, że oparta na prozie słowackiego pisarza Juraja Váha „Noc w Klostertal” byłaby ciekawsza, gdyby nie pojawiający się na finał wątek propagandowy. Tyle że nie pobrzmiewa on wcale fałszywą nutą. Gdyby przyjąć założenie, że cała ta historia wydarzyła się naprawdę, byłby nawet całkiem realistyczny. W każdym razie nie zmienia to faktu, że spektakl Tadeusza Aleksandrowicza ogląda się znakomicie nawet pięćdziesiąt pięć lat po premierze.

więcej »

Polecamy

Nurkujący kopytny

Z filmu wyjęte:

Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz

Latająca rybka
— Jarosław Loretz

Android starszej daty
— Jarosław Loretz

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Tegoż autora

Bradford – kolebka brytyjskiego przemysłu filmowego
— Anna Draniewicz

Bradford – miasto filmu
— Anna Draniewicz

Między słowami
— Anna Draniewicz

Amerykanie nadchodzą!
— Anna Draniewicz

Bollywood atakuje
— Anna Draniewicz

15 lat prywatnej dystrybucji kinowej w Polsce
— Anna Draniewicz

Filmy o ludziach. Filmy dla ludzi
— Anna Draniewicz

Pasja Gibsona
— Anna Draniewicz

Noc z Darrenem Aronofskym
— Anna Draniewicz

Film wojenny
— Anna Draniewicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.