Samochody, pościgi, strzelaniny, oszałamiający soundtrack. Kino akcji i musical w jednym. Jamie Foxx, Jon Hamm, Kevin Spacey, a z nimi Baby i… Kopciuszek. Nie mogliśmy w naszych dyskusjach pominąć „Baby Drivera” Edgara Wrighta.
Samochody, pościgi, strzelaniny, oszałamiający soundtrack. Kino akcji i musical w jednym. Jamie Foxx, Jon Hamm, Kevin Spacey, a z nimi Baby i… Kopciuszek. Nie mogliśmy w naszych dyskusjach pominąć „Baby Drivera” Edgara Wrighta.
Spojlujemy jak cholera, ale przecież wszyscy już widzieli film, prawda???
Edgar Wright
‹Baby Driver›
WASZ EKSTRAKT: 80,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Baby Driver |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 7 lipca 2017 |
Reżyseria | Edgar Wright |
Zdjęcia | Bill Pope |
Scenariusz | Edgar Wright |
Obsada | Ansel Elgort, Jon Bernthal, Jon Hamm, Eiza González, Micah Howard, Lily James, Morgan Brown, Kevin Spacey |
Muzyka | Steven Price |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | USA, Wielka Brytania |
Czas trwania | 113 min |
WWW | Polska strona |
Gatunek | akcja, muzyczny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Piotr Dobry: Tak nam się zbiegło w czasie, że pożegnaliśmy mistrza Romero, a w kinach mamy „Baby Drivera”, nowy obraz Edgara Wrighta, który w połowie ubiegłej dekady debiutował hołdem dla Romero właśnie, „Wysypem żywych trupów”. Jak wspominasz ten film po latach?
Konrad Wągrowski: Jako niezłą komedię, pomysłowe odświeżenie gatunku horroru zombie, który jednak nigdy nie stał się dla mnie jakimś objawieniem, a po latach szczegóły zaczynają się już mocno zacierać. Zajrzałem do notek tetrycznych i widzę, że wówczas pisałem: „Jeden z najciekawszych filmów na temat zombie, choć do jakichś głębszych przemyśleń nie zmusi. Po prostu niegłupia rozrywka”. I najwyraźniej po latach zdania nie zmieniłem.
PD: A ja tam jednak widzę ciekawy kontekst społeczny, apel o wyrwanie się z marazmu, przejęcie inicjatywy – co skądinąd łączy wszystkie filmy Wrighta. Również następny w kolejce „Hot Fuzz”, rewelacyjny pastisz kina policyjnego, ale i brytyjskiego kryminału spod znaku Agathy Christie. Jeśli po „Wysypie…” widzowie i krytycy jeszcze do końca nie wiedzieli, co myśleć o Wrighcie i Simonie Peggu, po „Hot Fuzz” pokochali ten duet bez reszty.
KW: To ja znów odwołam się do starej notki tetrycznej, w końcu po to je pisałem, by móc potem wykorzystywać. „Najmilsze zaskoczenie roku. Film zwyczajnie wymiata. O ile Wysyp żywych trupów był niezły, z wieloma świetnymi pomysłami i kilkoma nieco mniej trafionymi, to już Hot Fuzz tych samych twórców jest po prostu wyborny i nie można się przyczepić do niczego”. Film był doskonały – zabawny, odświeżający, w doskonałym tempie, z kapitalnymi dialogami, sprytnie i nienachalnie nawiązujący do różnych klasyków popkultury. Jednak mam wrażenie, że w światowej krytyce jest mniej ceniony niż „Wysyp żywych trupów”.
PD: Podejrzewam, że to przez dominację zombie w popkulturze ostatniej dekady – którą to modę w wydaniu komediowym „Wysyp…” poniekąd wzniecił w niespotykanej wcześniej skali. Bo miewaliśmy sporadyczne przypadki zom-komów, czasem nawet genialnych, jak „Martwica mózgu”, ale to po filmie Wrighta nastąpił ich prawdziwy, nomen omen, wysyp – do czego odwoływali się krytycy piszący później o „Fido”, „Zombielandzie” i całej tej nowej fali. Natomiast „Hot Fuzz” jako komedia policyjna – doskonała, ale „jedna z wielu” – nie wytworzył już wokół siebie takiego zjawiska.
Dwa kolejne filmy Wrighta, adaptacja kultowego komiksu „Scott Pilgrim kontra świat” oraz zamykający trylogię Cornetto „To już jest koniec”, ominęły już polskie ekrany. A szkoda, bo oba ugruntowywały pozycję Wrighta jako twórcy finezyjnie łączącego postmodernistyczną zgrywę z obserwacją społeczną. Przy czym choć w „Pilgrimie” reżyser pierwszy raz odseparował się Pegga, wypłynął na szersze wody i zaimponował nowymi środkami wyrazu, to muszę przyznać, że wolałem go w jego naturalnym środowisku, w wyspiarskiej estetyce.
KW: „Scott Pilgrim” był niezłą wariacją na temat kina superbohaterskiego, energiczną i oryginalną, ale duch pierwszych dwóch filmów chyba w nim nieco uleciał – czasem zapominam nawet, że to też dzieło Wrighta. Z kolei „The World’s End” uważam za rzecz nieco przestrzeloną. Ciekawie się zapowiadającą, cały ten wątek grupy podstarzałych mieszkańców angielskiego miasteczka, którzy próbują powrócić do dawnych młodzieńczych czasów, wyruszając na knajpiany tour, jest bardzo obiecujący i w duchu bardzo Wrightowski, bo przecież poza pastiszami i nawiązaniami do popkultury zawsze przedstawiał bohaterów zagubionych w swej dorosłości. Ale cały urok mija – o dziwo – w chwili pojawienia się kosmitów, i cała druga połowa filmu była dla mnie raczej niemiłym zgrzytem. A przecież ja zawsze lubiłem kosmitów.
PD: Przyznasz jednak, że i tych filmów nie można określić mianem „nieudanych"? U mnie „To już jest koniec” zyskuje z każdym kolejnym seansem, „Scotta Pilgrima” też kupiłem dopiero za drugim podejściem – i mogę śmiało powiedzieć, że lubię te filmy, mimo że nie ma już w nich świeżości dwóch pierwszych.
KW: Być może powinienem dać „World’s End” drugą szansę. Może rozpoczniemy równoległy ciąg dyskusji „Druga szansa”, w którym będziemy rozmawiać o różnych starociach? W końcu po co nam jakiś wolny czas…
PD: Wchodzę w to! Powinienem wygospodarować jakąś dwudziestą piątą godzinę w ciągu którejś doby. Wracając jednak do meritum – właśnie z powyższych względów, mimo płynących zewsząd entuzjastycznych recenzji, trochę się obawiałem „Baby Drivera” – wszak Hollywood potrafi wessać, przemielić i wypluć najbardziej kreatywnych artystów. Ale nie będę sztucznie budował napięcia i od razu przyznam, że moje obawy okazały się bezpodstawne. Wright pokazał, że doskonale czuje amerykańską ikonografię i przygotował unikatowy musical akcji, bez śpiewania, za to z retro-tracklistą i samochodem jako głównym rekwizytem – skojarzenia tak ze „Strażnikami Galaktyki”, jak i z „American Graffiti” Lucasa będą w pełni uzasadnione.
KW: Och, tych skojarzeń amerykańskich będzie przecież dużo więcej. „Bonnie i Clyde” (dosłownie cytowani), czuło się „Gorączkę” Manna, ale przecież też wszystkie te filmy z cyklu „heist gone wrong”, wszystkie z charyzmatycznymi gangsterami, „Baby Driver” jest w kulturze amerykańskiej zanurzony po same uszy.
PD: Nawet odniesienia do wielbionego przez Wrighta horroru są tak amerykańsko-ikoniczne, że bardziej się nie da – „Halloween” i „Piątek trzynastego”.
KW: A jednocześnie nie ma się przecież wrażenia odgrzewania kotletów, czuje się zupełnie nowego ducha. Nie wiem, dla mnie symbolem ironicznego (ale to ironia połączona ze szczerą miłością, oczywiście) podejścia Wrighta do wzorców jest to, że kumpelski tagline zaczerpnął z… „Potworów i spółki”. No i jeszcze to, że film był daleki od pełnej przewidywalności, kolejne zwroty akcji w finale wcale nie były oczywiste, nawet dla osób wychowanych na kinie gangstersko-samochodowym i pokrewnych.
PD: Ja się poniekąd wychowałem na takim kinie, stąd też zaskoczyło mnie, jak wiele pary można jeszcze z tego schematu wyciągnąć. W swojej „samochodowości” film dość niespodziewanie sięga przecież totalnego szczytu, ma mnóstwo efektownych scen pościgowych i kaskaderskich, ma energię zdolną zawstydzić „Szybkich i wściekłych”.
KW: Ale zwróć uwagę, że Wright nie waha się w dwóch momentach, gdy oczekujemy jakiejś samochodowej mega eskalacji, by w ogóle zrezygnować z samochodowych pościgów i poprowadzić opowieść w zupełnie innym kierunku. Nie jest niewolnikiem swej ikonografii, ale sam ją kształtuje.
PD: Dlatego nieprzypadkowo wymieniłem właśnie „American Graffiti” i space operę Gunna jako czołowe skojarzenia – bo o tamtych filmach można powiedzieć to samo – wielokrotnie umieszczają środek ciężkości zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewamy, a poza tym możemy je umownie nazywać musicalami, ponieważ muzyka robi w nich nie tylko za tło dźwiękowe, ale i za element storytellingu, jedną z równoprawnych narracji. Kolejne piosenki nie tylko popychają akcję do przodu – one także sporo nam mówią o bohaterach i ekranowym świecie, pełnią tradycyjną funkcję nostalgiczną, ale i prowokują pytania o przyszłość postaci. A z tych trzech tytułów to właśnie „Baby Driver” doprowadza sprzężenie obrazu z dźwiękiem do perfekcji, jest w zasadzie symfonią pisaną językiem kina.
KW: Jeju, jakie to wszystko jest pomysłowe! Te wszystkie akcje, gdy bohater rusza się w rytm muzyki i nuci tekst piosenki, czyli zachowuje się w sposób typowy dla wielu osób, słuchających piosenek, gdy się na nich nie patrzy, a przy tym tworzy de facto musicalową scenę śpiewającego i tańczącego aktora. Te wszystkie manipulacje głośnością ścieżki dźwiękowej, gdy Baby słucha czegoś na słuchawkach, robienie ze słuchanych kawałków muzycznego tła i modyfikacje głośności, gdy na przykład po słuchawkę sięga inny bohater. Takich pomysłów na wykorzystywanie soundtracku nigdy w kinie nie widziałem.
PD: Bo i tego typu diegezy chyba jeszcze w kinie grano, mimo że muzykę w roli narzędzia konstrukcji fabuły wykorzystują w zasadzie wszyscy postmoderniści, z Tarantinem, Coenami, Burtonem czy Robertem Rodriguezem na czele. No i z naszym Wrightem – przypomnij sobie scenę rozwałki w pubie z „Wysypu żywych trupów” przy dźwiękach „Don’t Stop Me Now” Queen. Ale „Baby Driver” to jest nowy poziom. Tytułowy bohater, chadzający po ulicach luzacko tanecznym krokiem, niczym Tony Manero minus zawadiackość, noszący ze sobą paczkę iPodów z tracklistami na każdą okazję, jest wręcz symbiotycznie związany z muzyką, pełniącą dla niego różnorakie funkcje, z której dwie wydają się szczególnie ważne – bariera ochronna przed światem i sposób komunikacji z innymi ludźmi. No i, last but not least, Baby ma naprawdę świetny gust! Zaraz zapewne wyskoczysz ze swoim standardowym „nie znam się na muzyce”, ale nie mogę nie zapytać, czy podobała ci się ścieżka dźwiękowa?
Jestem, stary stetryczały i marudny - ale dla mnie ten film to jedno wielkie nieporozumienie. To wszystko co opisujecie jest w filmie ale jak dla mnie to jest to na zasadzie:
Zobacz jacy jesteśmy fajni - łapiesz, łapiesz ten żart? - nie zły nie? Naprawdę jesteśmy cool ...I ile filmów oglądaliśmy wcześniej, hooh
Żenada