
WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
(2004, reż. Oliver Hirschbiegel)
10 najlepszych filmów wojennych XXI wiekuPamiętacie nasz ranking 100 najlepszych filmów XXI wieku? Postanowiliśmy pociąć go na kawałki, wybrać z niego podzbiory gatunkowe i spojrzeć, jak przy okazji wyszły nam wybory bardziej zbliżone tematycznie. Na pierwszy ogień dajemy zestawienie 10 najlepszych filmów wojennych nakręconych po 2000 roku.
Esensja10 najlepszych filmów wojennych XXI wiekuPamiętacie nasz ranking 100 najlepszych filmów XXI wieku? Postanowiliśmy pociąć go na kawałki, wybrać z niego podzbiory gatunkowe i spojrzeć, jak przy okazji wyszły nam wybory bardziej zbliżone tematycznie. Na pierwszy ogień dajemy zestawienie 10 najlepszych filmów wojennych nakręconych po 2000 roku. „Upadek” Olivera Hirschbiegela to wielka kompromitacja… polskiej krytyki filmowej. Jakiś niewydarzony recenzent kiedyś podniósł hasło, że film ten gloryfikuje postać Hitlera, a całe stado głupców, nie obejrzawszy filmu lub oglądając go nieuważnie, ten idiotyzm podchwyciło. Tymczasem Hitler jest w „Upadku” żałosnym przegranym satrapą, psychopatą, któremu naród w jakimś szaleńczym otępieniu dał mandat przywódcy. Widzimy koniec jego i jego dworu, który nie do końca rozumie, co się wokół dzieje, i jesteśmy zmuszeni do zastanawiania się, w jaki sposób ludzie potrafią się tak omotać. Reżyser daje dwie odpowiedzi – winą jest rezygnacja z samodzielnego myślenia, wygoda zrzucania odpowiedzialności na innych, a także niewłaściwie rozumiane pojęcia honoru i odpowiedzialności. Film jest zrealizowany bez żadnych filmowych ekstrawagancji, w starym stylu, ale bardzo solidnie, z wiarygodną scenografią, świetnym montażem, dźwiękiem (ten ciągły ostrzał!) i znakomitym aktorstwem zwłaszcza Juliane Koehler, a przede wszystkim Bruno Ganza w roli Führera. Mamy tu też przejrzyste poprowadzenie fabuły z nieprzemijającym klimatem osaczenia i końca pewnej strasznej epoki – w sumie doskonała filmowa robota. Tak – „Upadek” odrzuca popularny filmowy wizerunek Hitlera jako rozwrzeszczanego głupka, ale w ten sposób przypomina, że był on również człowiekiem. Taki ktoś pojawił się wśród nas, nie był przybyszem z innej planety i mógł przejawiać ludzkie cechy, co w żadnym stopniu nie usprawiedliwia strasznych czynów, ale każe poważnie zastanowić się nad ich przyczynami. Chwała Hirschbiegelowi za odwagę takiego ujęcia postaci Führera. Znakomite, zmuszające do myślenia kino. Można film Uruszadzego potraktować jako antywojenny moralitet, a w postaci Iva widzieć inkarnację któregoś z biblijnych mędrców. Taka interpretacja nie byłaby daleka od prawdy. Gruziński reżyser stara się jednak nie nadawać swemu dziełu zbyt patetycznego charakteru. Potrafi też powściągnąć naturalne w takim przypadku – vide temat – skłonności do opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu. Tym bardziej że mogłoby się to dla niego zakończyć oskarżeniami o brak obiektywizmu. Zapewne właśnie z tego powodu reżyser (i scenarzysta w jednym) całą dramatyczną opowieść przedstawia z trzeciego punktu widzenia, „wcielając” się w neutralnych Estończyków, którzy wbrew sobie zostają wrzuceni w sam środek Piekła. Dzięki takiemu zabiegowi Uruszadze jest w stanie wyważyć racje historyczne, przy jednoczesnym uniknięciu pokusy emocjonalnego uwikłania. Podobne historie w życiu się zdarzają i rzadko kiedy kończą happy endem. Nie ma go też – bo zwyczajnie być nie ma prawa – w „Mandarynkach”. Dramatyczny finał pozwala natomiast autorowi przytoczyć odwieczną prawdę, z którą w zasadzie nikt nie powinien polemizować – że dana ziemia należy do tych, którzy w niej spoczywają. „9 kompania” stała się najgłośniejszym rosyjskim filmem wojennym XXI wieku. I choć spotkała się z bardzo mieszanymi uczuciami weteranów z Afganistanu, widzowie i krytycy nie wybrzydzali. Obraz stał się kinowym przebojem, spadł także na niego cały grad „Złotych Orłów” (za najlepszy film, reżyserię, zdjęcia, dźwięk i muzykę). Opowiedziana w „9 kompanii” historia oparta została na faktach. Na początku 1988 roku, a więc w ostatniej fazie wojny, 9. Kompania Desantowa Armii Radzieckiej została skierowana do obrony wzgórza – trzydziestu dziewięciu żołnierzy walczyło przeciwko dwóm, może trzem setkom mudżahedinów. Po fakcie okazało się, że walka nie miała żadnego znaczenia, ponieważ wzniesienie już wcześniej straciło swoje wartość strategiczną – tyle że dowództwo zapomniało o przekazaniu tej informacji broniącym. Tak ponoć wyglądało to w rzeczywistości. A w filmie? Grupa młodych poborowych po ekspresowym przeszkoleniu zostaje wcielona do wojsk powietrzno-desantowych i skierowana do Afganistanu. Szybko otrzymuje też ważne zadanie – opanowanie i utrzymanie wzgórza numer 3234. Nie mając łączności z dowództwem, nie wiedzą o tym, że w tym samym czasie zostaje podjęta decyzja o wycofaniu wojsk radzieckich z niechętnego im kraju. Zapracowani sztabowcy kompletnie zapominają o 9. Kompanii, a do ataku na nią szykują się już oddziały afgańskich mudżahedinów i najemników z Pakistanu. Krytycy uznali „9 kompanię” za rosyjską odpowiedź na amerykańskie filmy o wojnie w Wietnamie. I się nie pomylili; Bondarczuk junior inspirował się zarówno „Plutonem” Olivera Stone’a, jak i „Ofiarami wojny” Briana De Palmy czy też nieco mniej znanym w tym zestawieniu „Hamburger Hill” Johna Irvina. W 2002 roku można było nie pamiętać o tym, że Roman Polański to mistrz kina. Ostatni wartościowy film, „Frantic”, nakręcił czternaście lat wcześniej, a potem właściwie tylko zacierał się w pamięci przeciętnymi „Gorzkimi godami” i „Dziewiątymi wrotami”. Wydawało się, że najlepsze czasy ma już za sobą. „Pianista” w pięknym stylu przypomniał o wielkości sympatycznego karypla znanego jako Romek Pogromca Wampirów. Ekranizacja biografii Władysława Szpilmana, pianisty ukrywającego się w wojennej Warszawie, miała stać się dla reżysera naczyniem do rozliczenia się z własnymi wspomnieniami z tego okresu. Takie projekty prawie nigdy się nie udają, pogrążone pretensjonalnością, patosem, nadmiernym ciężarem, zbędnymi hołdami, które autor próbuje przemycić. Geniusz filmu Polańskiego zaczyna się od wierności kartom książki Szpilmana, a kończy w emocjonalnym chłodzie, szczelnie chroniącym „Pianistę” przed sztucznymi gestami i fałszywymi uniesieniami. Nie ma tu niczego łatwo przymilającego się do widza i niosącego wrażenia na podstawowym emocjonalnym poziomie: dramatycznej muzyki, szablonowych postaci, rozdzierających aktów bohaterstwa. Adrien Brody gra Szpilmana na spokojnej nucie, dlatego tym większe brawa należą się Amerykańskiej Akademii za docenienie tak dyskretnie pięknej roli. Scenografia Allana Starskiego sugestywnie rysuje na ekranie atmosferę wiecznego zagrożenia, zła, czającego się w każdym zrujnowanym budynku i za każdym murem. Dzięki niej tworzy się w „Pianiście” metafora niezwykłego życia rozciągniętego między miastem niedającym bohaterowi namiastki bezpieczeństwa a ocalałą w jego głowie muzyką, pozwalającą mu zaklinać tragiczny los. Polański pokazuje na ekranie Holocaust, portretowany przecież w milionach filmów, prezentując nie tylko sprawę przez „S”, ale także kompletną wizję artystyczną – a to zdarza się już nieczęsto. Tak jak nieczęsto jeden obraz zbiera nagrody niemal w każdym miejscu: od Złotej Palmy w Cannes przez oscarową galę po nagrody Japońskiej Akademii Filmowej. To bez dwóch zdań najbardziej oczekiwany film wojenny ostatnich lat. Nie bez powodu porównywany z „Szeregowcem Ryanem”, choć przedstawiający sytuację odwrotną. Steven Spielberg pokazał na ekranie operację Overlord, czyli lądowanie aliantów w Normandii w czerwcu 1944 roku, natomiast Christopher Nolan poświęcił swoje dzieło operacji Dynamo, czyli – mówiąc trochę złośliwie – ucieczce Brytyjczyków z plaż północnej Francji na przełomie maja i czerwca cztery lata wcześniej. Jako że angielski reżyser skupił się na wydarzeniu będącym skutkiem dotkliwej klęski militarnej (a pamiętajmy, że byłaby ona po wielekroć straszniejsza, gdyby Hitler zdecydował się na zniszczenie wojsk brytyjskich i francuskich zamkniętych w kotle wokół Dunkierki), szanse na podniesienie temperatury obrazu tragiczno-heroicznymi scenami miał większe. I wykorzystał to, dzięki czemu film niesamowicie „ssie” emocjonalnie. Trudno przejść obok niego obojętnie. Mimo że brak mu rozmachu charakterystycznego dla kolegi po fachu zza Atlantyku, minimalistycznie prowadzona narracja trzyma w wielkim napięciu. Choć jej forma wcale nie ułatwia widzowi śledzenia trzech oddzielnie prowadzonych wątków, które zbiegają się dopiero w finale. Dość powiedzieć, że w przypadku każdego z nich czas ekranowy biegnie inaczej. Toczona na przełomie lat 1939/40 radziecko-fińska wojna zimowa obnażyła wszelkie niedostatki Armii Czerwonej. Krasnoarmiejcy nie potrafili zmusić do uległości bohaterskich Finów, znakomicie radzących sobie w arktycznych niemal warunkach. Największym utrapieniem dla Rosjan byli znakomici fińscy snajperzy, kryjący się na drzewach i stamtąd ostrzeliwujący wroga – z tego powodu Sowieci potocznie nazywali ich „kukułkami”. Obraz Aleksandra Rogożkina jest historią jednej z takich „kukułek”. Akcja filmu rozgrywa się późnym latem i jesienią 1944 roku. Zrezygnowani, zdegenerowani, obdarci i głodni żołnierze myślą tylko o tym, jak ocalić własną skórę. Starcza im jednak jeszcze sił, by karać zdrajców. Jednym z nich jest Veikko – student historii, wbrew własnym przekonaniom wcielony w 1941 roku do wojska i w mundurze Waffen SS wysłany na front północno-wschodni. Za nieprawomyślność zostaje przez swoich kolegów przykuty łańcuchami do skały. Uciekając, trafia do zagrody samotnej Anni. Tam los stawia na jego drodze innego skazańca – czerwonoarmistę, kapitana Iwana Kartuzowa (którego gra Wiktor Byczkow), oskarżonego przez swojego politruka o antyradziecki spisek. W drodze do dowództwa jednostki samochód przewożący „zdrajcę” zostaje ostrzelany, a jedynym, który wychodzi żywy z jatki, jest właśnie Kartuzow. Odnajduje go później Laponka i zabiera do swojej chaty. Rosjanin i Fin są wrogami, stoją po dwóch stronach barykady – gdy jednak okazuje się, że nie mają o co się spierać, możliwa staje się między nimi współpraca, zrozumienie, a nawet przyjaźń. Rogożkin nasycił „Kukułkę” wieloma akcentami humorystycznymi; najbardziej bawią fragmenty, w których konfrontuje ze sobą trzy kultury – rosyjską, fińską i lapońską. Prowadzi to do wielu nieporozumień, ale i zabawnych sytuacji, które nieco równoważą poważny wydźwięk dzieła. Obraz zdobył w Rosji w 2003 roku aż cztery statuetki „Złotych Orłów” – za najlepszy film, reżyserię, scenariusz oraz rolę męską (dla Byczkowa). Z kolei Rosyjska Akademia Sztuk Filmowych przyznała mu cztery statuetki „Nike” – za najlepszy film, reżyserię, najlepszą rolę żeńską (Juuso) i scenografię. Rozpisany na kilka postaci kameralny komediodramat świetnie oddaje prawdę, że na wojnie ile stron, tyle racji. Tutaj polem bitwy jest okop, a bronią: słowa. Danisowi Tanovicowi wystarczy trzech żołnierzy, dziennikarka, reprezentant ONZ i jedna mina, aby wypunktować najważniejsze absurdy wojny i bezmiar ludzkiej głupoty. Reżyser wie, o czym mówi: po szkole zaciągnął się do bośniackiej armii, a na pole walki zabrał kamerę. Chciał nią uchwyć stan ducha walczących, którzy nie byli herosami, tylko zwykłymi ludźmi, wyrwanymi z kieratu codzienności i postawionymi na linii frontu. W przeciwieństwie do Spielberga czy Coppoli on na planie miał aktorów, którzy mogli powiedzieć, jak Branko Djurić grający Čikiego: „Moja przewaga nad Tomem Hanksem i innymi facetami, którzy grają w amerykańskich filmach wojennych, polega na tym, że w odróżnieniu od nich, ja przeżyłem prawdziwą wojnę”. Mimo osobistego związku reżysera, aktorów i ekipy z przedstawioną w filmie bałkańską wojną, przesłanie „Ziemi niczyjej” bez problemu udało się rozciągnąć do rozmiarów uniwersalnych. Tanovic w mądry i prosty sposób pokazał to, co czasami ginie w huku armat, błyskach wybuchających bomb i panoramicznych ujęciach filmów zrobionych z większym budżetem, ale mniejszą inteligencją. Jeszcze wiele lat musi minąć i wielu utalentowanych filmowców polskie matki muszą na świat wydać, aby podobne cudo powstało pod flagą biało-czerwoną. „Walc z Baszirem” Ariego Folmana to doskonały dowód na to, że o narodowej historii nie trzeba mówić w języku „Katynia”. Fantazja jest tu tak samo pożądaną umiejętnością jak choćby przy robieniu kina science fiction. Mało tego! Reżyser udowodnił, że granice filmowego dokumentu można rozciągać w rozmaitych kierunkach. Przede wszystkim jednak Folman odrzucił tyranizującą zasadę robienia filmu dla każdego: rozdającego sądy, oskarżającego oprawców, idealizującego ofiary i klarownego w przekazie. Próbującego albo sucho przedstawiać albo surowo oceniać. To uwalnia go od wielkich słów, patetycznych gestów i zadęcia, torując przestrzeń dla autobiograficznej intymności i kadrów z własnej pamięci, a nie z kart podręcznika do historii. Wojna to chory koszmar jednostki zamknięty przez reżysera w plastycznych obrazach, które w wersji fabularnej wyglądałyby zapewne groteskowo. „Walc z Baszirem”, niczym kreskówka zrobiona przez Davida Lyncha, wyrysowuje na ekranie życie człowieka uwięzionego w pułapce własnej pamięci, w której zatarto niektóre fakty. Każdy drobiazg tego filmu zręcznie buduje nastrój niekończącego się niepokoju o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wstrząsający film, który zamiast poruszać „wielką sprawę”, dotyka koszmaru ludzkiego istnienia z wojenną winą w duszy. W jednym z wywiadów udzielonych po otrzymaniu nagrody w Cannes László Nemes wyjawił, że kręcąc swój reżyserski pełnometrażowy debiut, w dużej mierze inspirował się nakręconym trzy dekady wcześniej legendarnym wojennym dramatem Elema Klimowa „Idź i patrz”. I rzeczywiście, jest w „Synu Szawła” przerażająca scena, która jednoznacznie kojarzy się ze wspomnianym arcydziełem kinematografii radzieckiej. Poza tym Węgier oparł swoją historię na faktach. Prawdziwa jest sekwencja, w której więźniowie starają się na zdjęciach udokumentować popełniane przez nazistów zbrodnie (takowe wykonano w sierpniu 1944 roku), jak i bunt w krematorium (do którego doszło dwa miesiące później). O sile dzieła Nemesa decyduje jeszcze jeden element – nietypowy sposób realizacji. Zdjęcia kręcone są z ręki, kamera najczęściej podąża za głównym bohaterem, widzimy więc przede wszystkim jego plecy i kontury głowy. Pole widzenia tego, co dzieje się dokoła niego, zostaje zawężone, na dodatek kadry są nieostre. Dzięki temu węgierski reżyser może uniknąć epatowania obrazami nieludzkich zbrodni, choć są one oczywiście na tyle zarysowane, że wystarczy, aby wrażliwszy widz przeżył traumę. Wybierając się do kina, warto pamiętać, że mamy do czynienia z obrazem znacznie różniącym się od „Pianisty” czy „W ciemności”; w „Synu Szawła” László Nemes postawił bowiem na skrajny naturalizm. Seans może tym samym sprawić potworny ból. Niesamowita jazda i z pewnością najlepszy film Quentina Tarantino od czasów „Pulp Fiction”. „Bękarty wojny” są bowiem genialną Zabawą w mieszanie gatunków, schematów i igranie z przyzwyczajeniami widza. Sceny (zwłaszcza genialna sekwencja w piwnicznej knajpie) rozwijają się w sposób całkowicie zaskakujący, a historyczna podbudowa, z którą mało kto śmie igrać, zostaje zupełnie wywrócona do góry nogami. Postacie okazują się kimś innym, niż wydają nam się na pierwszy rzut oka, nasze odniesienie do nich musi zaskakiwać nas samych. Nie można nie czuć sympatii do tytułowego oddziału, choć jego uczestnicy zabijają kijem bejsbolowym bezbronnych jeńców, ale dla równowagi postacią, której również nie sposób w jakimś stopniu nie polubić, jest Landa, człowiek noszący wszak niezbyt dobrze kojarzący się przydomek „Łowca Żydów” i w czasie wojny nie zajmujący się raczej uprawą ogródka. Co poza tym? Nieoczekiwana sekwencja genialnych scen, łamiących wszelkie reguły kina przygodowo-wojennego, będąc jednocześnie dla niego hołdem. Kapitalna alternatywna wersja przebiegu II wojny światowej, nie budząca sprzeciwu, ale raczej przekonanie, że „tak właśnie być powinno"! Cudowna kreacja Christopha Waltza, jako jednego z najciekawszych czarnych charakterów dekady, z dzielnie mu sekundującymi Bradem Pittem w doskonałej formie i Diane Kruger w swej – aż do „W ułamku sekundy” – najlepszej roli. Do tego „Bękarty wojny” są najbliższe klasycznej komedii, filmem przerażająco wręcz śmiesznym. Ale przede wszystkim widać w tym dziele ogromną frajdę twórców, która udziela się widzom i niekwestionowaną, szczerą, gorącą i w pełni odwzajemnioną miłość do kina. Tarantino wie, że zmienić historię, naprowadzić ją na właściwe tory, zwyciężyć dawne zło można tylko w kinie i właśnie – dosłownie – w kinie ma miejsce finałowa akcja. Spójrzmy zresztą na profesje bohaterów pozytywnych. Po stronie dobra występuje właścicielka kina, krytyk filmowy i aktorska gwiazda. Trzy postacie reprezentujące różne role w filmowym świecie, będące w pewien sposób jego syntezą, ramię w ramię stają do walki ze Złem. Czy może być piękniejszy hołd dla kina we wszelkich jego przejawach? Jeśli naprawdę kochacie kino, nie powinniście mieć problemów, by dać się totalnie uwieść cudnemu, przewrotnemu filmowi Quentina Tarantino. • • • Czytaj też: ![]() 18 października 2018 |
Dobry wieczór Państwu, moje nazwisko nadkomisarz magister Ruchała Dariusz i jestem nadkomisarzem Wydziału Cyberprzestępczości Komendy Głównej Policyjnej Straży Miejskiej w Pniewach Lubartowskich.
Znakiem tego nadmieniam, że ten wątek znajduje się w zainteresowaniu tutejszych organów i w chwili obecnej trwa postępowanie sprawdzające pod kątem ustalenia wypełnienia znamion czynów zabronionych w zorganizowanej grupie przestępczej o charakterze nieuzbrojonym. Prosimy o niewyłączenie komputerów do czasu skontaktowania się z Państwem funkcjonariuszy naszej jednostki w terminie od trzech miesięcy do lat pięciu.
Nadkomisarz Magister Ruchała Dariusz
Szanowni Państwo, osoba przedstawiająca się jako Klaudynka 12 jest w istocie kobietą o nieustalonym średnim wieku, która w okresie ostatnich sześciu miesięcy, działając wspólnie i w porozumieniu z nieustalonym mężczyzną o mołdawskim akcencie dokonała szeregu zuchwałych rozbojów. Pod pozorem niewinnej wymiany uwag na temat min. artefaktów związanych z III Rzeszą sprawcy zdobywali zaufanie pokrzywdzonych, umawiając się na spotkania podczas których niczego niespodziewające się ofiary częstowano sałatką jarzynową z domieszką GHB, zwanego popularnie globulką gwałtu.
Wykorzystując utratę przytomności przeprowadzano następnie penetrację lokali mieszkalnych pokrzywdzonych, zabierając w celu przywłaszczenia cenne przedmioty w postaci antycznej zastawy stołowej Allach, krzyży żelaznych i innej sztucznej biżuterii o wartości sentymentalnej. Straty szacowane są na dziesiątki złotych. W jednym szczególnie drastycznym przypadku sprawcy posunęli się do uszkodzenia ciała pokrzywdzonego poprzez obrzezanie.
Uczulamy o rozwagę zwłaszcza czytającą to młodzież w wieku usera Janusz. Zachowajcie ostrożność w sieci, nigdy nie ma pewności kto czai się po drugiej stronie!
Nadkomisarz Magister Ruchała Dariusz nadkomisarz KGPSM Pniewy Lubartowskie
Chociaż o brytyjskim dramatopisarzu i prozaiku Patricku Hamiltonie dzisiaj już mało kto pamięta, wielbiciele klasycznych thrillerów psychologicznych sprzed dekad powinni kojarzyć przynajmniej dwie z jego sztuk, które dotarły do Hollywoodu – „Gasnący płomień” oraz „Sznur”. Ta pierwsza doczekała się także inscenizacji w ramach Teatru Sensacji „Kobra”, a reżysersko odpowiadał za to… Andrzej Łapicki.
więcej »Zdarza się, że za jednym zamachem twórcy oferują widzowi wizję całkiem trafioną, jak i kompletnie chybioną. Na przykład w kwestii rozwoju motoryzacji.
więcej »Joseph Conrad to – bez wątpienia – najwybitniejszy polski pisarz, który tworzył w innym niż polski języku. Choć przynależy do literatury angielskiej, chętnie podkreślamy jego pochodzenie. Zwłaszcza że po 1918 roku rozważał nawet powrót do ojczyzny, która odzyskała niepodległość. „Tajny agent” to jedna z jego powieści psychologiczno-sensacyjnych. W 1974 roku doczekała się inscenizacji w ramach telewizyjnego Teatru Sensacji.
więcej »Dysonans motoryzacyjny
— Jarosław Loretz
Obrandowani
— Jarosław Loretz
Na wywczasie
— Jarosław Loretz
W kupie raźniej
— Jarosław Loretz
Proszę szanownej wycieczki
— Jarosław Loretz
Och jej, ja tu faktycznie mam tatuaż
— Jarosław Loretz
Proszę oddać mi kapelusz. W środku tkwi połowa mojego czerepu
— Jarosław Loretz
Superman z napędem kobiecym
— Jarosław Loretz
Warzywny dramat
— Jarosław Loretz
Międzygwiezdne fotele w natarciu
— Jarosław Loretz
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Oscary 2018: Ranking filmów oscarowych
— Piotr Dobry, Grzegorz Fortuna, Jarosław Robak, Krzysztof Spór, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
Oscary 2018: Najlepsze filmy
— Piotr Dobry, Grzegorz Fortuna, Jarosław Robak, Krzysztof Spór, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
50 najlepszych filmów 2017 roku
— Esensja
Remanent filmowy 2017
— Sebastian Chosiński, Miłosz Cybowski, Grzegorz Fortuna, Adam Kordaś, Marcin Osuch, Jarosław Robak, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
Esensja ogląda: Grudzień 2017 (4)
— Konrad Wągrowski
Prezenty świąteczne 2017: Film
— Esensja
East Side Story: Inwazja śmie(r)ci z kosmosu
— Sebastian Chosiński
Szalone lata 60.
— Piotr Nyga
Remanent filmowy 2017
— Sebastian Chosiński, Miłosz Cybowski, Grzegorz Fortuna, Adam Kordaś, Marcin Osuch, Jarosław Robak, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
East Side Story: Romeo z przestrzeni kosmicznej
— Sebastian Chosiński
Jedyna taka mitologia
— Piotr Dobry
Esensja ogląda: Listopad 2014 (2)
— Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski
Gdzie twój dom, Ziemianinie?
— Konrad Wągrowski
Esensja ogląda: Grudzień 2013 (6)
— Sebastian Chosiński, Gabriel Krawczyk, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski
Esensja ogląda: Grudzień 2013 (1)
— Gabriel Krawczyk, Konrad Wągrowski
Co nam w kinie gra: Stalingrad
— Sebastian Chosiński
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
Łał, to najpierw sobie wyślemy fotki i byśmy się potem może spotkali. Ja uwielbiam małe jagdtigery, słodziaki są. Nie mogę mieć, bo my nie mamy miejsca w garażu. )))))) Sieg Heil!