Trzy filmy animowane dla miłośników Tolkiena pod otwartym niebemEsensja.pl Esensja.pl Konrad Wągrowski Zanim do pracy można było zaprząc komputery w takim stopniu jak dzisiaj, jedyną szansą na oddanie wizji Śródziemia była animacja – nic więc dziwnego, że wcześniejsze ekranizacje były filmami rysunkowymi. A były ich trzy, choć o dwóch z nich mało kto wie. Filmy te to „Władca Pierścieni” Ralpha Bakshiego z 1978 roku i dwa obrazy telewizyjne, skierowane do młodszego widza – „Hobbit” Julesa Bassa i Arthura Rankina Jr. też z 1978 roku i „Powrót króla” tych samych twórców z 1980 roku.
Konrad WągrowskiTrzy filmy animowane dla miłośników Tolkiena pod otwartym niebemZanim do pracy można było zaprząc komputery w takim stopniu jak dzisiaj, jedyną szansą na oddanie wizji Śródziemia była animacja – nic więc dziwnego, że wcześniejsze ekranizacje były filmami rysunkowymi. A były ich trzy, choć o dwóch z nich mało kto wie. Filmy te to „Władca Pierścieni” Ralpha Bakshiego z 1978 roku i dwa obrazy telewizyjne, skierowane do młodszego widza – „Hobbit” Julesa Bassa i Arthura Rankina Jr. też z 1978 roku i „Powrót króla” tych samych twórców z 1980 roku.
Ralph Bakshi ‹Władca Pierścieni›„Władca Pierścieni” zdaje się być idealnym materiałem na ekranizację. Dzieło Tolkiena jest niebywale filmowe – epicki rozmach, wartka akcja, barwność otaczającego świata, pole do popisu dla scenografów. Gdy spojrzymy na treść „Władcy Pierścieni” z perspektywy cech „scenariusza doskonałego”, widzimy, że jest bardzo wygodna dla adaptacji. Możemy wprowadzić tu podział na 3 akty (wprowadzenie, rozwinięcie, rozwiązanie), możemy wyodrębnić łatwo punkty kulminacyjne, mamy przeplatanie się scen dynamicznych ze scenami wytchnienia. Ale z drugiej strony „Władca” to też powieść o ogromnym rozmachu, a na dodatek Tolkien lubił bardzo używać określeń w stopniu najwyższym – najpiękniejsze, najstraszliwsze, najwspanialsze – a więc, oglądając ekranizację, oczekujemy od razu największych wzruszeń, najwspanialszych scen, najpiękniejszych widoków. Zanim do pracy można było zaprząc komputery w takim stopniu jak dzisiaj, jedyną szansą na oddanie wizji Śródziemia była animacja – nic więc dziwnego, że wcześniejsze ekranizacje były filmami rysunkowymi. A były ich trzy, choć o dwóch z nich mało kto wie. Filmy te to „Władca Pierścieni” Ralpha Bakshiego z 1978 roku i dwa obrazy telewizyjne, skierowane do młodszego widza – „Hobbit” Julesa Bassa i Arthura Rankina Jr. też z 1978 roku i „Powrót króla” tych samych twórców z 1980 roku (obydwa w koprodukcji amerykańsko japońskiej – Japończycy odpowiadali za animację). Jules Bass, Arthur Rankin Jr. ‹Hobbit›„Władca Pierścieni” Ralpha Bakshiego (sylwetkę reżysera i perypetie związane z produkcją filmu przedstawił Michał Chaciński) nie odniósł sukcesu – ale też nie miał na to szansy. Animacja, będąca – jak wspomniałem – szansą na realizację wizji Tolkiena, stawała się też pułapką, w którą musiały wpaść wszystkie przedjacksonowskie filmy. Małe bowiem były szanse na przyciągnięcie do kina części dorosłej widowni, której nie mogło przyciągnąć nazwisko Tolkiena. Filmy animowane, nie kierowane do dzieci, nie miewały licznej widowni. A film Bakshiego na pewno nie był kierowany do dzieci – orki są straszne, krew leje się często, padają zabici. Dorosłych, poza formą filmu rysunkowego, odstraszała natomiast infantylność ukazania niektórych postaci. Pomimo wprowadzenia do historii Pierścienia na początku, osobom nie znającym książki raczej trudno było pojąć sens całości filmu i rolę, jakie mają do odegrania postacie. Co gorsza, film obejmuje fabularnie jedynie połowę dzieła Tolkiena, co może jeszcze jest do zniesienia dla osób znających książkę (mogących sobie ciąg dalszy dopowiedzieć), ale nie do zaakceptowania dla tych, którzy jej nie czytali. I choć na koniec dodano nieco na siłę pseudokońcówkę – zwycięstwo nad armią orków w Helmowym Jarze, to nie mogło to zmienić faktu, że przez całość filmu mówiono o misji zniszczenia Pierścienia, a Mordorze, o Sauronie – a widz nic z tego na ekranie nie zobaczył. Jules Bass, Arthur Rankin Jr. ‹Powrót Króla›Dla większości miłośników prozy Tolkiena ekranizacja była nie do przyjęcia z innego powodu. Bakshi podszedł do książki w dziwny sposób – z jednej strony dochował wierności w scenariuszu i fabule, ukazując historię bardzo zbliżoną do pierwowzoru tolkienowskiego (na pewno bardziej niż zrobił to Jackson), ale z drugiej strony nie zadbał zbytnio o tło i szczegóły. Fabuła obejmuje krótkie, stanowczo zbyt krótkie wprowadzenie do historii Pierścienia, a następnie prowadzi z mniejszymi lub większymi skrótami do bitwy w Helmowym Jarze, kończącej film. Podobnie jak film Jacksona, pomija Toma Bombadila i Kurhany, ale jest bliższa oryginałowi w kwestii np. wprowadzenia do wyprawy Pippina i Merry′ego czy też narady u Elronda i zwierciadła Galadrieli. Animatorzy nie napracowali się nad tłem – właściwie żadna scenografia (może poza Shire przypominającym nieco wioskę Smurfów) nie zapada w pamięć – ani Rivendell, ani Moria, ani Lorien – nie widać staranności w ich ukazaniu. Do wrażenia niedbałości przyczynia się również technika rotoscopingu przy generowaniu animacji. Nie widać jakiejś szerszej koncepcji w wykorzystywaniu tej techniki. Te same postacie np. drużyna Pierścienia mogą być w jednej scenie pokazywane ′trójwymiarowo′ (rotoscoping), a większości innych są ′płaskie′, ukazane w klasycznej animacji. Zdarzają się też sceny, w których część postaci jest zagrana przez aktorów, a część (np. hobbici) jest tylko narysowana. To wszystko nie daje dobrego efektu, sprawiając wrażenie przypadkowości. Do tego dochodzi brak konsekwencji w drobnych choćby elementach – łuk Legolasa w jednej scenie ma zakręcone końce, chwilę później, podczas tej samej potyczki, końce ma proste. Niestety, największe kontrowersje budzą chyba projekty postaci – o ile nie jest trudno przedstawić w sposób odpowiedni Gandalfa (wysoki starzec z długą brodą i w szpiczastym kapeluszu), to już jeśli chodzi o Aragorna zadanie jest znacznie trudniejsze, bowiem powinien on być postacią na pierwszy rzut oka niegodną zaufania, ale po bliższym przyjrzeniu szlachetną i dostojną. Zadanie wygląda na niełatwe, choć warte spróbowania – jednak Bakshi nawet nie spróbował. Aragorn wygląda jak wódz Komanczów z „Winnetou” i naprawdę trudno jest uwierzyć, że może to być spadkobierca Isildura. Boromir w stroju wikinga również sprawia wrażenie barbarzyńcy, a nie na syna namiestnika Gondoru. Hobbici wyglądają jak dzieci – poza Samem, który z kolei ukazany jest jako osoba najwyraźniej upośledzona. Nie budzi również zaufania łysy krasnolud Gimli…. Najbardziej groteskowy jest jednak Balrog. Przedwieczny demon, przerażająca postać, tu jest postacią niewiele większą od orków, o pysku lwa, ze skrzydłami, na pewno nie budzącą przerażenia. Co ciekawe, Balrog spada w otchłań po zniszczeniu mostu, podczas gdy chwilę wcześniej podlatywał do Gandalfa używając własnych skrzydeł… Prędzej mi hobbit na dłoni wyrośnie... Do reszty postaci nie mam już takich zastrzeżeń – elfy nie są może tak piękne, jak być powinny (zwłaszcza Galadriela), ale nie jest łatwo przy dość prostej jednak grafice oddać ich urodę. Bronią się orki – czarne, nieludzkie, ze świecącymi na czerwono oczyma. Nazgule z kolei, choć wyglądają ciekawie, w ruchu ukazane są jako istoty bardzo niezdarne. Tyle może narzekania na postacie – choć kilka słów należy się Theodenowi, wyglądającego jakby zszedł z karty do gry… Oczywiście odbiór postaci to sprawa czysto subiektywna, ale Tolkien pozostawił jednak wiele wskazówek – Bakshi za wieloma z nich, w przeciwieństwie do Jacksona, nie poszedł. Główną wadą filmu jest jednak fakt, że w jakiś sposób jest to film zimny, bez emocji. Śródziemie Bakshiego nie porywa, Rivendell i Lorien nie zachwycają, Moria nie fascynuje, orkowie i Nazgule nie przerażają. Film ogląda się beznamiętnie, kolejno odhaczając sceny z książki Tolkiena: przyjęcie urodzinowe – jest, gospoda w Bree – jest, Wichrowy Czub – jest, Rivendell… A bez emocjonalnego zaangażowania, dla wielu ludzi „Władca Pierścieni” nie będzie tym, czym być powinien. Boromir często opuszczał dom - stąd te rogi. Czy warto więc ten film oglądać? Tak, mimo wszystko, zdecydowanie tak. Przede wszystkim dlatego, że jest to pierwsze podejście filmowe do Tolkiena – wszyscy, czytając książkę, wyrabiali sobie we własnym umyślę jakąś wizję Śródziemia. Artyści, jak John Howe czy Alan Lee, nadali jej kształt w swych obrazach. Bakshi ją ożywił. Możemy nie zgadzać się z tą wizją, ale w tej formie była ona pierwsza. Na uwagę zasługuje również sposób, w jaki fabuła książki została przeniesiona do scenariusza – bardzo wiernie, spójnie, momentami przez wrzucanie krótkich komentarzy widz ma możliwość obcowania z historią Śródziemia. Przyznam, że takich dygresji, wyjaśnień, nieco zabrakło mi w filmie Jacksona – a one też tworzą klimat opowieści. Każdy miłośnik prozy Tolkiena ma więc obowiązek zapoznać się z tym obrazem – niedawno zresztą przypomniała go polska telewizja. Wbrew pozorom - to JEST Aragorn. Uwierzycie, że mogła na niego polecieć księżniczka Elfów? Nie można tego obowiązku rozciągnąć na pozostałe ekranizacje, filmy telewizyjne „Hobbit” i „Powrót króla”. Są to filmy skierowane do dzieci i młodszych widzów – dla dorosłych, o ile nie są fanatycznymi wielbicielami Tolkiena (takimi, którzy muszą znać wszystko, co ma związek z Profesorem), lub nie muszą napisać recenzji na potrzeby ′Esensji′, filmy te nie nadają się do oglądania. Ciekaw jestem, jak te filmy odebrałyby dzieci – sądzę jednak, że można było dla nich stworzyć ciekawe obrazy fantasy, nie sięgając aż do Tolkiena. Są to nie tylko filmy animowane, ale również musicale – piosenek jest w nich więcej niż wierszy w książkach – w „Powrocie króla” śpiewają nawet orki wyruszające na wojnę! Piosenki są raczej jednolite melodycznie, dość jednostajne, rzekłbym, że usypiające. Infantylnie, dobranockowo, wyglądają też projekty postaci. Krasnoludy przypominają krasnoludki z disneyowskiej „Królewny Śnieżki”, orki wyglądają jak skrzyżowanie Diabła Tasmańskiego z Kojotem z filmów o Strusiu Pędziwiatrze. Co ciekawe, najpaskudniejsze są elfy, zwłaszcza w „Hobbicie"… Jak byłem młody, też chciałem być drwalem... „Hobbit” jest stosunkowo wierny książce, ale ze zmianami spowodowanymi skierowaniem filmu do dzieci. Sceny, w książce dramatyczne, złagodzone są tu przez piosenki, a kluczowa, kulminacyjna Bitwa Pięciu Armii jest ukazana czysto schematycznie, jako chaotycznie biegające kropki w różnych kolorach – bez walki, bez krwi, bez dramatów. I tu pojawia się największa zmiana w stosunku do fabuły książki – Bilbo w bitwie udziału nie bierze, siedzi sobie z boku, ogląda, komentując bezsens prowadzenia wojen. Rozumiem, że to taki chwyt wychowawczy, ale nie poradzę nic na to, że dla mnie Bilbo wyszedł tu na tchórza, który, choć wie kto jest dobry, a kto zły, nie raczy pomóc swym przyjaciołom… Bilbo zastanawia się, czy zabić pająka - co, jak wiadomo, przynosi pogorszenie pogody. „Powrót króla” obejmuje część fabuły „Władcy Pierścieni” od momentu pojmania Froda przez orków po ukąszeniu przez Szelobę, podczas gdy w Gondorze trwa oblężenie Minas Tirith. Nie wiem dlaczego akurat tak postanowiono okroić fabułę, filmując jedynie trzeci tom powieści. Może wynikało to z chęci kontynuacji dzieła Bakshiego, ale jeśli tak, to czemu nie zaczęto od Helmowego Jaru? Film zaczyna się zresztą od końca – śpiewaniem ballady o „Frodo Dziewięciopalcym i Pierścieniu Zagłady” w Rivendell, co przenosi nas dopiero do historii Powiernika Pierścienia, a raczej końcowego fragmentu tej historii. Zaiste ciekawa koncepcja – już w pierwszej scenie dowiadujemy się jak skończy się cała opowieść. Zdecydowana większość filmu to wędrówka Sama i Frodo przez Mordor, pokazane są też fragmenty bitwy na Polach Pelennoru (w tym śmierć króla Nazguli). Oczywiście wszystko bez scen drastycznych (scena samopalenia Denethora jest tylko zasygnalizowana – jestem ciekaw jak pokaże ją Jackson; on nie musi udowadniać, że umie straszyć) i przeplatane piosenkami – na początku zresztą mamy obszerną balladę ukazującą wizje Sama: co mogłoby być, gdyby on przywłaszczył sobie Pierścień. I tak to leci, aż do pożegnania na Szarej Przystani (z obowiązkową rzewną piosenką). Home sweet home Cóż, może jestem zbyt krytyczny, gdyż to nie ja jestem docelowym odbiorcą tych filmów, a widz młodszy… Mimo to, czuję pewne rozczarowanie, ze jedna z najważniejszych powieści XX wieku w swych pierwszych ekranizacjach, została sprowadzona do dziecięcej bajki. W tym kontekście broni się „Hobbit”, gdyż i książka była pisana dla młodego czytelnika – infantylizacja „Powrotu Króla” i słaby scenariusz budzą jednak nienajlepsze odczucia. Nie były więc te ekranizacje animowane przedsięwzięciami zbyt udanymi, nie służy im też porównywanie z filmem Petera Jacksona. Mimo tego uważam, że można nakręcić dobry film animowany na podstawie prozy Tolkiena i nie miałbym nic przeciwko temu, aby jeszcze ktoś kiedyś tego dokonał.
|