„Mary i Max” to pełnometrażowy debiut Adama Elliota, zdobywcy Oscara za krótkometrażową animację „Harvie Krumpet”. Debiut mądry, głęboki, niesłychanie przejmujący, choć raczej trudny w odbiorze. Bo słodyczy w nim – prócz wcinanych przez bohaterów czekoladek – nie ma za grosz.
Z samotnością można walczyć!
[Adam Elliot „Mary i Max” - recenzja]
„Mary i Max” to pełnometrażowy debiut Adama Elliota, zdobywcy Oscara za krótkometrażową animację „Harvie Krumpet”. Debiut mądry, głęboki, niesłychanie przejmujący, choć raczej trudny w odbiorze. Bo słodyczy w nim – prócz wcinanych przez bohaterów czekoladek – nie ma za grosz.
Animacja poklatkowa to chyba jeden z najtrudniejszych, najbardziej pracochłonnych sposobów kręcenia filmu. Technika ta nigdy nie była specjalnie popularna i sprawdzała się przede wszystkim w krótkometrażówkach skierowanych do młodocianego odbiorcy oraz jako umiarkowanie tani sposób na wstawienie potworów do historii opartych na fantastyce. Dopiero ostatnimi czasy, gdy po latach starań wreszcie udało się przekonać widzów, że termin „animacja” wcale nie musi natychmiast przywodzić na myśl podszytej infantylizmem bajki dla niedorostków, animacja poklatkowa znów wraca do łask, dochrapawszy się w końcu samodzielnych występów na dużym ekranie i statusu elity wśród wszystkich rodzajów animacji. Z ostatniej dekady z pewnością warto wymienić zrealizowane w ten sposób „
Miasteczko Halloween” i „
Gnijącą pannę młodą” Tima Burtona, „
Uciekające kurczaki” i „
Wallace i Gromit: Klątwa królika”, zrealizowane przez Nicka Parka, oraz świeżutkiego „
Fantastycznego pana Lisa” w reżyserii Wesa Andersona. Jednak o ile powyższe filmy, nawet mimo powagi poruszanej tematyki, są raczej lżejszego kalibru i skutecznie tonują gorzkie momenty solidnymi pigułami humoru czy groteski, to „Mary i Max” jest niemalże rasowym dramatem, na którym uśmiech najczęściej chodzi w parze ze ściśniętym gardłem.
Film opowiada historię mieszkającej w Australii dziewczynki, Mary Daisy Dinkle, która zrozpaczona swoim wyglądem (jej czoło zdobi znamię „koloru kupy”) i nędznym życiem (matka pije i nie stroni od drobnych kradzieży, ojciec od dziesięcioleci pracuje przy linii doszywania zawieszek do torebek herbaty, a po pracy wypycha znalezione przy autostradzie ptaki), zaczyna korespondować z wybranym na chybił trafił z książki telefonicznej mieszkańcem Nowego Jorku, Maksem Jerrym Horovitzem. Pech chciał, że jej wybraniec zdaje się być trapiony znacznie większą liczbą problemów, niż ona sama. Nie dość bowiem, że jest Żydem-ateistą, to w dodatku ma syndrom Aspergera, przejawiający się głównie w niemożności zrozumienia intencji (oraz wyrazu twarzy) innych ludzi, a całe jego życie to mniejsze bądź większe pasmo niepowodzeń. Obojgu jednak tak mocno doskwiera samotność i brak przyjaciół, że zaczynają ze sobą w miarę regularnie korespondować, wymieniając się przykrymi doświadczeniami, receptami na codzienne bolączki oraz podsyłając sobie nawzajem rozmaite produkty oparte na czekoladzie. Listowne dyskusje są o tyle ułatwione, że oboje dzielą podobne zainteresowania, jak choćby uwielbienie wobec „Nobletów”, kreskówki, która dla każdego z nich jest ważna z innych przyczyn.
I tak to sobie biegnie, wciągając widza coraz głębiej w psychikę obu postaci i na przykładzie ich nadmiernie skomplikowanego życia pokazując, że nawet dla najbardziej nieszczęśliwego samotnika, pogrążonego w najsilniejszej nawet depresji, zawsze jest jakaś droga wyjścia. Trzeba tylko przejawić choć odrobinę dobrej woli. A w przypadku bohaterów nie jest to przecież takie łatwe. Oboje postrzegają swoje życie jako odcinki w miarę spokojnej egzystencji, biegnące od jednego niepowodzenia do drugiego. Mary, z biegiem lat coraz dojrzalsza, bezustannie walczy o to, by uzyskać społeczną akceptację, choć wyniki tej walki nie są zbyt zachęcające. Max natomiast, postawiwszy przed sobą minimalistyczne, ewidentnie zastępcze cele, markuje pracę nad sobą i od czasu do czasu miewa dokuczliwe kłopoty z utrzymaniem równowagi psychicznej, zwłaszcza wobec zadawanych przez Mary pytań.
Film jest pięknie skonstruowany, ma dość oszczędną animację i jest niemal zupełnie pozbawiony dialogów, posiada za to bardzo solidnie rozbudowaną narracją zewnętrzną. Zabieg tyleż ciekawy, co chwilami irytujący, bo znacznie ciężej w tym momencie traktować sportretowanych bohaterów na serio i od czasu do czasu można poczuć się jak w trakcie seansu któregoś z edukacyjnych filmów, opowiadających o codziennym życiu co bardziej egzotycznych plemion. Narracja jednak równocześnie odrobinę pomaga w zdystansowaniu się od przytłaczających problemów bohaterów i przełożeniu zawartych w fabule recept na życie własne i swoich znajomych. A zaręczam, sporo dobrego można z tej historii wynieść. Na przykład naukę – wyłożoną tylko pośrednio – że wyłącznie od nas zależy, w jakich barwach będziemy postrzegali świat. Czy będzie on piękny i pełen radości, czy jednak ponury i przygnębiający. Reżyserowi doskonale wyszło pokazanie tej prawdy w scenie, gdy w czarno-białej rzeczywistości Maksa pojawia się wysłany przez Mary pompon, aż kłujący w oczy swoją mocną czerwienią. Bo mimo że świat dziewczynki też jest zdominowany przez jedną tonację – z oczywistych względów opartą na brązie – to jednak jawi się w nieco jaśniejszych, odrobinę cieplejszych barwach.
Szkoda przy tym, że „Mary i Max” jest tak bardzo zbieżny tematycznie i stylistycznie z krótkometrażowym „Harviem Krumpetem”, którym Adam Elliot podbił kilka lat temu serca jurorów przyznających nagrody Oscara. W rzeczy samej to taki „Harvie Krumpet”, tylko „bardziej”. Jest dłuższy, ma wrzuconych więcej fobii i dziwactw, więcej bohaterów i więcej zwierzątek, jednocześnie przy zwyczajnie kosmetycznych roszadach. Bo oto Max, zamiast zawieszonego na szyi notesiku z faktami, ma notesik pomagający odczytywać nastroje rozmówców, Mary, zamiast kotów o imionach Sonny i Cher, posiada tak samo wabiące się psy, łysiejącą papugę zastąpił jednooki kot, zaś do kompletu pojawia się odratowany z drogi do ubojni kogut – notabene wyjątkowo inteligentny – co jest reminiscencją walki o prawa zwierząt, którą prowadził bohater „Harviego…”. Zbieżności jest znacznie więcej i nie ma sensu się w nie wikłać, dość nadmienić, że wygląda to wszystko nie tyle na inteligentne autocytaty, ile na irytujące pójście na łatwiznę. Na szczęście nowy film został jednocześnie lekko stonowany – przynajmniej jeśli chodzi o fatalizm – dzięki czemu pełnometrażowy debiut Elliota jest odrobinę cieplejszy od oscarowej wprawki i pozwala sobie nawet od czasu do czasu na drobinki optymizmu.
Jak by jednak nie patrzeć, „Mary i Max” jest nadzwyczaj udanym filmem, który bawiąc – choć zabawa ta zabarwiona jest solidną dawką goryczy – uczy żelaznych zasad rządzących naszym życiem i ułatwiających radzenie sobie z codziennymi problemami. Seans będzie szczególnie wartościowy dla tych, którzy mają duże problemy z zaakceptowaniem samych siebie i starają się unikać zewnętrznego świata.
Oczywiście, jak to dobre filmy, „Mary i Max” trafił do polskich kin w… jednej kopii. Po prostu wstyd…