Najpierw był świetny komiks Mike’a Mignoli. Po okresie rządów DC Comics, Marvela i w mniejszym stopniu Image, przyszła pora na erę Dark Horse. Guillermo del Toro ma już wprawę w przenoszeniu komiksów na ekran („Blade II”), ale to samo mówiłem o Norringtonie („Blade”), gdy zabierał się za „Ligę Niezwykłych Dżentelmenów”. Czy tradycji stało się zadość, czy może del Toro nie powtórzył błędu kolegi?
Bartosz Sztybor
Diabli Nadali
[Guillermo del Toro „Hellboy” - recenzja]
Najpierw był świetny komiks Mike’a Mignoli. Po okresie rządów DC Comics, Marvela i w mniejszym stopniu Image, przyszła pora na erę Dark Horse. Guillermo del Toro ma już wprawę w przenoszeniu komiksów na ekran („Blade II”), ale to samo mówiłem o Norringtonie („Blade”), gdy zabierał się za „Ligę Niezwykłych Dżentelmenów”. Czy tradycji stało się zadość, czy może del Toro nie powtórzył błędu kolegi?
Guillermo del Toro
‹Hellboy›
Podobno na etapie pisania scenariusza Mike Mignola i Guillermo del Toro rozmawiali o obsadzie „Hellboya”. Nie chcieli się zbyt wcześnie zdradzić ze swoim typem na „Piekielnego chłopca”. Reżyser zaproponował, aby napisali na małej karteczce nazwisko wybrańca, po czym w tej samej chwili wzajemnie je sobie pokazali. Jakież było zaskoczenie, kiedy oboje na świstkach papieru oponenta ujrzeli to samo nazwisko. Ron Perlman to chyba najbardziej charakterystyczny aktor współczesnego kina. Niestety, nie dość charakterystyczny, aby zostać zauważonym. Problem na pewno tkwi w nieumiejętnym doborze ról. Świetne kreacje u Annauda („Walka o ogień”, „Imię Róży”, „Wróg u bram”), Jeuneta („Obcy: Przebudzenie”, „Miasto zaginionych dzieci”) czy Frankenheimera („Wyspa Doktora Moreau”) przeplatają się z występami w kompletnie nieudanych produkcjach („Absolon”, „Akademia Policyjna 7”, „Star Trek: Nemezis”). Może mariaż z Guillermo del Toro, zapoczątkowany już w 1993 roku („Cronos”), pozwoli mu na wyjście z niszy nie odwiedzanej przez szerszą widownię. „Hellboy” to ogromna szansa na to, by ten znakomity aktor mógł wreszcie dostać zasłużoną nominację do czegoś więcej niż Złotego Globu czy Emmy.
Pewnie czytający to polscy krytycy będą kręcili nosami i klęli w duchu. Bo przecież jak bezczelnie postąpiłem pisząc, że aktor filmu czysto rozrywkowego może dostąpić zaszczytu bycia nominowanym do Nagrody Akademii. No cóż, idąc za ich wzorem mógłbym napisać, że Perlman, podobnie jak Theron i Kidman, został oszpecony (jeszcze bardziej) do roli, co już predestynuje go do zdobycia najwyższych laurów. Ale nie jestem zwolennikiem twierdzeń, że Oscara otrzymuje się za nos, kolor skóry czy sumę kilku poprzednich ról. Głównym powodem są umiejętności i właśnie ich cholernie dużo posiada Ron Perlman, szczególnie jako „Piekielny chłopiec”. Jest najlepiej odwzorowanym superbohaterem wszech czasów. Przebija nie tylko Keatona (Batman), Jackmana (Wolverine) i Leguizamo (Clown), ale także Stewarta (Charles Xavier), Cumminga (Nightcrawler) i Snipesa (Blade). Tak jak w roli Bruce’a Wayne’a uznalibyśmy Gibsona, a jako Blade’a przebolelibyśmy LL Cool J’a, to za nic w świecie nie wyobrażam sobie jakiegokolwiek innego Hellboya.
Liz Sherman
Gabarytowo i mięśniowo pewnie nawet przewyższa swoje komiksowe alter ego. Fizycznie jest wprost identyczny. No, może oprócz oczu, co sam przyznaje patrząc na komiks Mignoli i rzucając krótkie: „zawsze partolą oczy”. Wągrowski, Chaciński i Draniewicz pisali, że w „Spider-Manie 2” zauroczyło ich życiowe przedstawienie i ludzkie podejście do herosa. Mi też się podobało jak Peter Parker (Maguire) tak jakby od niechcenia, ale wprost do widza mówił, że nie ma kasy albo kocha M. J. (Dunst), lecz nie może z nią być, bo ci źli by ją znaleźli i zrobili kuku. Dyskrecja przede wszystkim...
W „Hellboyu” nie trzeba słyszeć słów, wszystko widać jak na dłoni. Grymasy, miny, gesty i przede wszystkim postawa Perlmana ukazują nam stosunek jego postaci do wykonywanej pracy. Jest pełen cynizmu i ma wszystko w dupie. Nie uważa się też za kogoś wyjątkowego i aby inni również go za takiego nie uważali, codziennie „goli” sobie rogi piłą tarczową. Dla niego rzucanie potworami na prawo i lewo to jak przenoszenie worków z ziemniakami. Z takim bohaterem aż chce się pójść na piwo po pracy. Ty mu opowiesz, ilu klientów dzisiaj namówiłeś na samonadmuchujący się materac, a on ci streści, jak udało mu się odesłać hordę istot z piekła rodem tam, gdzie ich miejsce. Paradoksalnie Hellboy jest najbardziej ludzkim superbohaterem jakiego mogliśmy oglądać w kinie. Ale chyba właśnie o to chodziło Mignoli i del Toro, którzy w swoim filmie postawili pytanie (zaczerpnięte z Lovercrafta): „Jakie są granice człowieczeństwa? Co czyni człowieka człowiekiem?”. Odpowiedź jest prosta. To uczucia decydują o tym, że jesteśmy ludźmi.
Abe Sapien
Z adaptacjami komiksów, jak i książek, jest taki problem, że trzeba oceniać je dwutorowo. Musimy napisać nie tylko o tym, czy sam film, jako osobna całość, jest dobry. Powinniśmy uwzględnić samą jakość adaptacji. Wtedy wchodzi dodatkowy problem – trzeba znać treść komiksu. Jak ciężkie jest przyswojenie powieści obrazkowej doświadczył na własnej skórze Mossakowski z Gazety Wyborczej. Nazywając Abe’a Sapiena (Doug Jones) człowiekiem-rybą podobnym do Jar Jar Binksa, a Sammaela gigantyczną langustą, ujawnił swoje uprzedzenie do historii o superherosach. Dodatkowo zaprezentował swoje uwielbienie dla owoców morza. Czyżby podczas pisania recenzji był głodny? Oprócz tego zrugał straszliwie fabułę („bzdura jest to kosmiczna”) i stwierdził, jakże dowcipnie, że „w gazetowych zapowiedziach proponowałbym dopisek: dozwolony do lat 15”. Nie mam mu tego za złe. Rozumiem, że musi się lansować i być na intelektualnym topie. A dać filmowi amerykańskiemu, na dodatek zrobionemu w Hollywood, więcej niż trzy gwiazdki, to już wstyd w środowisku... Mam jeszcze pytanie do Figielskiego ze Stopklatki – drugiego wielce zorientowanego krytyka – o które pół godziny chciałby skrócić „Hellboya”? O kawałek początku, końca, środka, czy może 15 minut z początku i tyleż samo z końca? Napomknąłem o tym drugim pismaku, bo tenże urzekł mnie bardzo inteligentnym stwierdzeniem: „Gdyby skrócić to („Hellboy” przyp. red.) o pół godziny, nie miałbym większych zastrzeżeń”. No proszę, jak dużo może zmienić tak niewielka ilość czasu. Ja uważam natomiast, że gdyby „Powrót Króla” skrócić o niecałe 3 godziny, to zapewne zdobyłby Oscara za film krótkometrażowy.
Kroenen
Koniec dygresji, wróćmy do początku. Chyba do tej pory udało się stworzyć wszystkie rodzaje adaptacji. Była już idealna adaptacja – zły film („Garfield”), beznadziejna adaptacja – bardzo dobry film („Z piekła rodem”), słaba adaptacja – mierny film („Liga Niezwykłych Dżentelmenów”) i w końcu bardzo dobra adaptacja – świetny film („X-Men”). Kinowy „Hellboy” opiera się na kilku komiksach: „Nasienie Zniszczenia”, „Prawa Ręka Zniszczenia”, „Szkatułka Pełna Zła” (wszystkie dostępne w Polsce). Bez wątpienia del Toro utrzymał mroczny klimat opowieści. Bez utraty ani jednej kreski przeniósł postaci z kartki na celuloid, a także zachował genialne dialogi. Może trochę zmienił samą treść, ale wydaje mi się, że na lepsze (nie jestem zwolennikiem żabiego wątku z „Nasienia Zniszczenia”). Odpowiednie byłoby nazwanie „Hellboya” prawie idealną adaptacją i, analogicznie, prawie idealnym filmem.
„Piekielny chłopiec” został sprowadzony na padół ziemski przez znanego z lekcji historii i filmów pornograficznych maga i jebaki Rasputina (Karel Roden). Miał być zwiastunem Apokalipsy, jednak zawsze będący tam gdzie trzeba alianci powstrzymali rosyjskiego czarnoksiężnika i towarzyszących mu hitlerowców. Hellboyem zaopiekował się profesor Trevor „Broom” Bruttenholm (John Hurt), założyciel B.B.P.O. (Biuro Badań Paranormalnych i Ochrony), który pokochał go jak syna. W Biurze „Chłopiec z piekła rodem” razem z telepatą Abe’em Sapienem (Doug Jones), pirokinetyczką Liz Sherman (Selma Blair) i Johnem Myersem (Rupert Evans) walczą z najgorszym złem, jakie kiedykolwiek ujrzało światło dzienne. Tym złem akurat tutaj jest zmartwychwstały Rasputin i jego podwładni: Karl Ruprect Kroenen (Ladislav Beran), Ilsa (Bridget Hodson) oraz Sammael (Brian Steele).
Hellboy
Od mocnego uderzenia się rozpoczyna i na takim samym kończy. Zostajemy świetnie wprowadzeni do historii samego Hellboya, jak i poszczególnych postaci. Wbrew głosom krytyki, logiczna i pozbawiona grama chaosu jest wielowątkowa fabuła, gdzie kolejny wątek jest lepszy od poprzedniego. Stosunek „Brooma” do przybranego syna jest w takim samym stopniu śmieszny, co wzruszający. Moment, w którym na pytanie o kolejną akcję, „Piekielny chłopiec” odpowiada: „nie mogę, ojciec mnie uziemił”, jest wprost genialny. Podobnie jest z przedstawieniem uczucia, jakim Hellboy darzy Liz. Gdy odwiedza ją w szpitalu i dowiaduje się, że nie mogą być razem, widzimy jak gigantyczny diabeł staje się małym i zasmuconym diabełkiem. Ron Perlman daje też maksymalny upust swoim możliwościom aktorskim podczas śledzenia Sherman i Myersa, kiedy to na dachu pobliskiego bloku użala się małemu chłopczykowi. Mnóstwo jest scen, które pozostają w pamięci piekielnie długo. Pościg za Sammaelem, walka w podziemiach, powstanie Kroenena w kostnicy, ożywianie zmarłego i wiele innych można oglądać w nieskończoność. Po wyjściu z kina chce się tam wrócić jeszcze raz, aby ponownie posłuchać cynizmu Hellboya i zobaczyć jak rozprawia się ze swoimi wrogami.
Uwielbiam jak w filmach na podstawie komiksów reżyser puszcza oko do widza, np. w każdej produkcji opartej na Marvelu szukam Stana Lee. Guillermo del Toro nie zapomniał i o takich fetyszystach. Dlatego też pojawia się Mike Mignola przebrany za rycerza, w czasie gonitwy za Sammaelem. Podczas oprowadzania Myersa przez Bruttenholma po siedzibie B.B.P.O. można ujrzeć pomnik Homunkulusa Rogera (bohater serii „B.B.P.O.” i komiksu „Prawie Kolos”), późniejszego pomocnika Hellboya. Po chwili, w tej samej scenie można zobaczyć artefakt należący do Żelaznych Butów – istoty z opowiadania o tym samym tytule. Ciekawe jest też nawiązanie do innej serii, tyle że filmowej. John Hurt, wcielający się w profesora Brooma w „Obcym” poświęcił swoją klatkę piersiową, aby wydać tego potwora na świat. Natomiast Ron Perlman w „Obcym: Przebudzeniu” przyczynił się do unicestwienia ostatniego (jak na razie) egzemplarza obrzydliwej kreatury.
„Hellboy” miał być filmem dobrym, a okazał się najlepszą adaptacją od czasu legendarnego „Powrotu Batmana” Burtona. Miejmy nadzieję, że del Toro dołączy do Singera, Raimiego i właśnie Burtona. Temu elitarnemu gronu udało się zrobić dwie kolejne części filmowych wersji komiksu na poziomie dorównującym, a nawet przewyższającym poprzednią.