Film jest sztuczny i raczej śmieszy i denerwuje swoją sztucznością - aczkolwiek w pewnym momencie można weń wsiąknąć. Nieustanny szum oceanu, ładne ujęcia (ale dopiero te na oceanie) i w miarę sensowne, choć nadal źle, jakby z emfazą grane zachowania coraz mocniej wciągają w ekran i zmuszają do postawienia się w sytuacji zagubionego na środku oceanu człowieka.
Bóg wybacza zawsze, człowiek czasami, natura nigdy
[Chris Kentis „Ocean strachu” - recenzja]
Film jest sztuczny i raczej śmieszy i denerwuje swoją sztucznością - aczkolwiek w pewnym momencie można weń wsiąknąć. Nieustanny szum oceanu, ładne ujęcia (ale dopiero te na oceanie) i w miarę sensowne, choć nadal źle, jakby z emfazą grane zachowania coraz mocniej wciągają w ekran i zmuszają do postawienia się w sytuacji zagubionego na środku oceanu człowieka.
Chris Kentis
‹Ocean strachu›
Mamy możność zapoznania się z kolejnym nakręconym za przysłowiowe "psie pieniądze" filmem, który został umiejętnie wypromowany i ściągnął do kin dość dużą liczbę widzów.. Tyle że, tak jak i w przypadku innych tanich filmów (jak choćby "El Mariachi", czy "Blair Witch Project"), nie za bardzo jest się w nim czym zachwycać. Niestety wychodzi tu na wierzch smutna prawda, że im wyższy budżet, tym lepszy film. Sytuacja ta w sposób oczywisty nie dotyczy filmów z budżetem sięgającym dziesiątek milionów dolarów (bo tam najczęściej kuleje scenariusz), a także w sposób jeszcze bardziej oczywisty nie dotyczy kinematografii polskiej, gdzie akurat zasada ta działa wspak (to znaczy - im droższy film, tym większe partactwo). Ot, lokalny fenomen.
"Ocean strachu" został zbudowany na autentycznej historii. W roku 1998 młode amerykańskie małżeństwo (Susan Watkins i Daniel Kintner - w tych rolach odpowiednio Blanchard Ryan i Daniel Travis) decyduje się zakosztować czynnego wypoczynku. Niestety, w związku z pracą Susan planowany wyjazd na narty opóźnia się o kolejne miesiące. W lecie, kiedy wreszcie udaje się wcisnąć między obowiązki zawodowe wyjazd, narty już nie wchodzą w grę. Nie mając czasu na dokładniejsze obmyślanie formy wypoczynku, na chybcika decydują się na nurkowanie w rejonie Wielkiej Rafy Koralowej. Na miejscu, obowiązkowo zakosztowawszy lokalnych atrakcji (egzotycznych owoców, a także denerwujących owadów), prędziutko - bo w końcu czas to pieniądz - wykupują miejsce na pierwszej lepszej motorowej łodzi i płyną ponurkować na rafie. Wszystko idzie gładko do momentu, gdy lokalny przewodnik wykazuje się elementarnymi brakami w edukacji i odpływa do portu odwożąc mniejszą liczbę pasażerów, niż przywiózł. Gdy Susan i Daniel w końcu wypływają na powierzchnię (a są trochę spóźnieni), miejsce, w którym miała czekać łódź, jest puste. Wkrótce odpływają też widoczne na horyzoncie dwie inne łodzie. Na domiar złego prąd oceaniczny znosi ich na otwarte wody (w sumie taki właśnie tytuł powinien po polsku nosić film), gdzie wprost roi się od rekinów. Zaczyna się gehenna.
W sumie niewiele dobrego da się powiedzieć o tym filmie. Przede wszystkim wyłazi z niego amatorszczyzna. Widać, że jest kręcony kamerą video (co z tego, że potem przeniesiono nagranie na taśmę 35 mm), z niestarannymi, częstokroć dziwacznymi ujęciami i zbyt pospiesznym cięciem scen. Dialogi - przynajmniej początkowo - są z gatunku nierealnych - wymuszone i pretensjonalne, wypowiadane przez aktorów bez przekonania, jakby z chęcią zdystansowania się od sytuacji, pokazania, że "ja tu tylko gram". To tradycyjny błąd, który popełniają amatorscy aktorzy. I rozumiem, że Blanchard i David mogą być amatorami i mogli nigdy nie występować w filmie, ale przecież można było znaleźć takich ludzi, którzy będąc amatorami nie popełnialiby tak szkolnych błędów. Możliwe jednak, że taki problem wynika z podejścia reżysera do tematu. Otóż najwyraźniej - wbrew jego własnym przechwałkom - nie nakręcił on filmu fabularnego, a jedynie paradokument, tak lubianą przez Amerykanów fabularyzowaną rekonstrukcję zdarzeń (wiele takich materiałów jest na Reality TV, a z polskiego podwórka choćby w "997"). I tak należy traktować ten film (z tej formy wynika np. brak umoralniających kwestii kierowanych na użytek widza). Oczywiście - z wiadomych przyczyn - dystrybutor prędzej by skisł, niż przyznał się, że to nie rasowy thriller, a coś w rodzaju dokumentu.
Zastrzeżenia budzi też muzyka. Głównie z tego powodu, że jej nie ma. Występuje tu kilka smutnawych piosenek (folk z Fidżi i Indonezji, plus coś w rodzaju szanty), rozrzuconych po filmie raczej w sposób losowy, oraz pojedynczy, ładny, nastrojowy kawałek autorstwa Graeme′a Revella pod koniec filmu. Trochę to zastanawiające - bo albo Revell (mający przecież na swoim koncie ścieżki dźwiękowe do choćby takich filmów, jak "Od zmierzchu do świtu", "Titan A.E.", "Czerwona planeta" i "Tomb Raider") zrobił ten kawałek tylko dla reklamy swoich umiejętności, albo Kentisa stać było na opłacenie ledwie paru minut ścieżki dźwiękowej. Możliwe, że w takiej sytuacji zrobiłby lepiej zatrudniając mniej znanego kompozytora, który za te same pieniądze opatrzyłby muzyką cały film, a nie tylko jego fragmencik. A już na pewno Kentis powinien się postarać o lepszą ścieżkę dźwiękową w momencie, gdy było pewne, że film będzie miał dystrybucję kinową. A tak - ni pies, ni wydra. Ani film ma dźwięk (bo prócz tego jednego kawałka i może z jednej piosenki to muzyka jakoś nie pasuje do obrazu), ani go nie ma (bo przez większą część czasu po prostu szumi ocean). Szkoda.
Jak nadmieniłem - film jest sztuczny i raczej śmieszy i denerwuje swoją sztucznością - aczkolwiek w pewnym momencie można weń wsiąknąć. Nieustanny szum oceanu, ładne ujęcia (ale dopiero te na oceanie) i w miarę sensowne, choć nadal źle, jakby z emfazą grane zachowania coraz mocniej wciągają w ekran i zmuszają do postawienia się w sytuacji zagubionego na środku oceanu człowieka. Człowieka, który nie ma żadnej szansy na przeżycie, a jednak mimo to się nie poddaje, w swojej pysze uważając, że coś mu się należy, że cała ta sytuacja jest jednym wielkim nieporozumieniem i zaraz na pewno ktoś przypłynie i go wyłowi. Bo przecież zapłacił nie tylko za to, żeby go zawieźć na rafę, ale również za to, by zostać odwiezionym z powrotem, prawda? Bo zwyczajnie nie da się zgubić człowieka na krótkiej, niewielkiej wyprawie turystycznej, prawda? W epoce telefonii komórkowej i satelitów jest to po prostu niemożliwe. Dopiero z czasem do obojga nurków (do widza też, choć przecież zna losy zaginionego małżeństwa) dociera świadomość, że znikąd nie nadejdzie ratunek i że - co gorsza - prawdopodobnie nikt nawet nie zauważył ich zniknięcia. Coś takiego uczy pokory - nie tylko wobec natury, ale i wobec życia. Zmusza do zadania sobie pytania - na ile jestem ważny dla innych? Czy jeśli mnie zabraknie, ktoś będzie o mnie pamiętał?
I właśnie druga część filmu, cichsza, spokojniejsza, mocniej działająca na wyobraźnię spowodowała, że film dostał wyższą notę, niż wedle zdrowego rozsądku i kanonów sztuki filmowej dostać powinien. Dodatkowym plusem jest udowodnienie, że w dzisiejszych czasach nadal można za niewielkie pieniądze (130.000 dolarów) i z niewielką ekipą (aktorzy plus realizujące film małżeństwo Chris Kentis i Laura Lau) zrobić film, który będzie miał szeroką dystrybucję kinową. Jednak mimo to uważam, że Kentis minął się z powołaniem. Widać, że znacznie lepiej wychodzi mu praca z przyrodą, niż z ludźmi. Ładnym zdjęciom oceanu i zamieszkującej go fauny towarzyszą od czasu do czasu ujęcia zwierząt z wysp koralowych - w sam raz na film przyrodniczy, a nie fabularny, gdzie takie zdjęcia (wstawki z dziką przyrodą) traktowane są jako poważny błąd. Od czegóż jednak jest marketing? Dzięki umiejętnej promocji i przychylnym, pełnym przechwałek Kentisa artykułom prasowym (a to, że aktorzy byli w wodzie łącznie 120 godzin, a to że była w pobliżu masa rekinów, a to że film robiony tylko w weekendy i święta) film nie dość, że zwrócił wyłożone pieniądze, to jeszcze przyniósł duży zysk. W związku z tym z niecierpliwością oczekuję krajowych wyników, bo jestem ciekaw, w jakim stopniu ów marketing zadziałał również na polskich widzów.