Krótko o filmach: Marzec 2003
[Przemysław (Shemie) Reut „Paradox Lake”, Hideo Nakata „The Ring - Krąg 2”, Andrzej Czeczot „Eden” - recenzja]
„Paradox Lake”, „Ring 2”, „Eden”
Przemysław (Shemie) Reut
‹Paradox Lake›
Za mało
To jeden z filmów, których nie da się przypisać do żadnej znanej kategorii. I bardzo dobrze. Dzięki temu widz musi wyjść poza sztywne ramy myślenia porównawczego i wysilić się na świeże spojrzenie. A film o przyjaźni opiekuna i autystycznego dziecka na pewno takiego wysiłku wymaga.
Główna myśl „Paradox Lake” krąży wokół kwestii komunikacji między ludźmi. W tym przypadku komunikacji niezwykłej, wymagającej absolutnie otwartego umysłu i dużej koncentracji z racji nietypowego języka. Zamiast kontaktu werbalnego, mamy łamigłówkę kodowaną przez osobę chorą, w nadziei odczytania jej przez osobę zdrową. Widz, podobnie jak bohater, zmienia się w detektywa, który musi sygnałom nadać znaczenie. Sukcesem Reuta jest na pewno uświadomienie widzowi istnienia zupełnie nowego świata, kierującego się innymi zasadami, choć nie mniej realnego od naszej rzeczywistości. Świetnie symbolizują to pojawiające się co pewien czas na ekranie abstrakcyjne obrazy z komputerowych badań. Nie jesteśmy w stanie ich zinterpretować, ale intrygują formą i wywołują jakąś estetyczną przyjemność. Ta sama paralela rozciąga się automatycznie na relację bohatera z autystyczną dziewczynką – może chłopak nie jest w stanie do końca zrozumieć dlaczego komunikacja między nimi przybiera taką formę, ale sam fakt kontaktu z niezwykłą osobą daje satysfakcję i popycha do pogłębienia relacji.
Reut rozmyślnie miesza to, co rzeczywiste z tym, co wyraźnie wykreowane tak, że film raz zbliża się do dokumentu, innym razem do fabuły. Udało się to osiągnąć m.in. dzięki nietypowej obsadzie – obok kilku aktorów zawodowych, występują tu prawdziwi pracownicy i uczestnicy obozu dla dzieci autystycznych. Film sprawia przez to wrażenie historii autentycznej, bez fałszywych nutek wynikających z kreacji. Aktorsko najbardziej zaskakujące jest chyba to, jak udało się wydobyć tak naturalne role z zupełnych amatorów.
Fatalnie. To jedyne zdjęcie z filmu jakie znaleźlismy, a nie przychodzi nam do głowy na jego temat żaden głupi komentarz...
Jeśli można Reutowi postawić jakiś zarzut, z mojej strony byłby to zarzut braku porządku. Film sprawia chwilami wrażenie mieszanki pomysłów, rzuconych hurtem na stół montażowy i sklejonych razem bez odsiewania elementów niewiele wnoszących do głównego przekazu. Przede wszystkim zbyt meandryczne i powolne jest wprowadzenie. Gdy wreszcie pojawia się i rozwija wątek relacji opiekuna z autystyczną dziewczynką, ma się wrażenie, że Reut niepotrzebnie zmarnował dwa kwadranse na początku filmu na rzeczy mniej ważne. A straconego wcześniej czasu brakuje w zakończeniu. Okazuje się wówczas, że film w ciekawy sposób zasygnalizował tylko istnienie innego świata, ale nie zrobił nic, aby ułatwić widzowi zrozumienie go. W sumie to i tak dużo, ale po seansie dopadł mnie niedosyt. Chciałbym dojść w tej historii znacznie dalej.
Hideo Nakata
‹The Ring - Krąg 2›
Strawne drugie danie
Kontynuację japońskiego „Ringu” można polecić głównie tym z widzów, którym podobał się pierwszy film Hideo Nakaty. Ale nawet ich trzeba ostrzec, że sequel jest filmem o jeden poziom słabszym, co nie znaczy, że nie warto go obejrzeć.
Po sukcesie pierwszego Ringu w 1998 roku (film zebrał w japońskich kinach ponad 5 razy więcej niż wynosił jego budżet) firma Asmik Ace Entertainment rozkręciła machinę produkcyjną. W latach 1998-2000 w serii o przeklętej kasecie wideo i zemście medium pojawiły się m.in. dwa seriale telewizyjne, japońsko-koreański remake i poboczny japoński sequel. Większość z nich na podstawie pomysłów Koji Suzuki. Hideo Nakata poszedł inną drogą – zrealizował całkowicie własny pomysł na kontynuację tej opowieści. Niestety, zmienił przy tym podejście do horroru, które decydowało o powodzeniu poprzedniego filmu. Pierwszy „Ring” nie popełniał błędu większości horrorów – nie próbował wyjaśnić widzowi źródła strachu. Zamierzeniem Nakaty było w nim przede wszystkim niepokoić widza. Niewielki budżet nie pozwolił na szczęście na rozbuchane efekty i dzięki temu powstał film opanowany i chłodny, ale właśnie niepokojący. W drugim Ringu jest inaczej – gołym okiem widać tutaj, że w obrębie samej historii Nakata już poprzednio powiedział co miał do powiedzenia i niewiele zostało do dodania. W rezultacie zdecydował się na radykalną zmianę frontu. Po pierwsze, mamy tutaj próbę zgłębienia legendy Sadako, czyli coś, co poprzednio Nakata tylko sugerował, unikając wyjaśniania zbyt wiele. Ten element wydaje mi się największym błędem filmu (w tym samym kierunku poszedł niestety również późniejszy prequel w reżyserii Norio Tsuruty, „Ring 0”). Mętne próby logicznego tłumaczenia przyczyn śmierci ofiar i sposobów oddziaływania ducha Sadako zamiast pomagać, niepotrzebnie irytują logicznymi dziurami. Jak zawsze, próba logicznego wyjaśnienia grozy niszczy delikatną materię horrorowego absurdu.
Plan filmu odwiedziła niezapowiedziana Maryla Rodowicz.
Po drugie, Nakata odchodzi też od subtelnych sugestii w kierunku mocniejszych chwytów, których w pierwszym filmie unikał. Ten pomysł ma akurat swoje plusy. W filmie pojawia się kilka dobrych horrorowych scen (szpital!), które dzięki wyczuciu Nakaty skutecznie stawiają włosy na karku. Przyznam, że podczas seansu byłem nieco rozczarowany, że Nakata zrezygnował z efektywnego utrzymywania tej atmosfery niepokoju z „Ringu” i zdecydował się na kilka kulminacji w postaci prawdziwych scen horrorowych, ale po czasie dotarło do mnie, że było to chyba jedyne wyjście. Jeśli faktycznie opowieść z pierwszego „Ringu” w sensie stylistycznym została zamknięta, dlaczego nie spróbować maksymalnie wycisnąć tej historii w odrobinę mocniejszym stylu? W końcu potencjał do rozwijania samej tylko fabuły nadal był tutaj przyzwoity. A że po drodze reżyser porzucił te kulturowe odniesienia i podteksty, jakie wynosiły pierwszy film ponad konkurencję? W sumie trudno go winić. Mam wrażenie, że faktycznie w pierwszym filmie wykorzystał je na tyle, na ile się dało.
Ciekawy jest natomiast rzut oka na źródła inspiracji obu filmowych „Ringów”. O ile pierwszy film zdradzał inspirację kinem Davida Cronenberga, z jego fascynacją deformacjami ciała i wpływem przekazu wideo na ludzką psychikę, w drugim filmie znacznie wyraźniej widać wpływy surrealistycznych koszmarów innego reżysera, często kopiowanego w japońskich horrorach – Davida Lyncha. Niektóre sceny wyglądają wręcz, jakby żywcem przeniesiono je z „Ogniu krocz ze mną”. Na tym zresztą nie kończą się skojarzenia. Przez obecność chłopca ze zdolnościami parapsychologicznymi trudno nie przypomnieć też sobie „Lśnienia” Kubricka (jego wpływ jeszcze bardziej widać w najnowszym filmie Nakaty, „Dark Water”). W sumie może to najkrótsze podsumowanie „Ringu 2": najlepsze sceny w całym filmie kojarzą się z twórczością innych reżyserów. Niemniej wielbiciele poprzedniego filmu powinni ten sequel obejrzeć (przynajmniej Ci, którzy przeżyli seans). To wciąż kino na dobrym poziomie, czego o horrorowych seriach nie można przecież powiedzieć zbyt często.
Sutki na darmo płonące
Na początek kwestia najważniejsza – „Eden” trzeba zobaczyć. Taka możliwość obcowania z niczym nieskrępowaną fantazją twórców warta jest wszystkich pieniędzy. Do tego film kręcony taką techniką, takim nakładem środków i przez tak niezwykłego twórcę, pracującego bez ograniczeń artystycznych może się w naszej kinematografii już nigdy nie zdarzyć. To powiedziawszy jednak, trudno nie zauważyć, że cena, jaką Andrzej Czeczot zapłacił za „niczym nieskrępowanie” okazała się wysoka.
„Eden” to nieustający kalejdoskop skojarzeń – literackich, filozoficznych, malarskich, muzycznych itd. W jednej sekundzie oglądamy nawiązania do mitologii greckiej, w następnej do chrześcijaństwa, w jeszcze następnej do klasyki malarstwa, literatury itd. Naturalnym odruchem inteligentnego widza jest doszukiwanie się w tym oceanie atrakcji jakiegoś zamysłu twórcy, reinterpretacji, komentarza, polemiki. I w tym jest problem – w wizji Czeczota nie widać takiego zamysłu. To po prostu katalog skojarzeń.
Oczywiście „Edenowi” łatwo przyczepić etykietkę surrealizmu, która niejako zwalnia autora z obowiązku „gadania z sensem”. Ale obok braku jakiejś porządkującej myśli, boli mnie tu też wrażenie marnowania niesłychanej inwencji twórców przez brak opanowania. Są w „Edenie” fragmenty genialne, których siła niepotrzebnie rozmywa się w natłoku atrakcji. Piekielna recepcjonistka z płonącymi sutkami, arka Noego wpływająca na morze trupów, Dali malujący płonącą żyrafę z natury, nie z wyobraźni – to wszystko obrazy, których surrealistyczny geniusz dorównuje poziomem dziełom mistrzów gatunku. Ale podczas gdy w krótszej formie animowanej każdy z nich błyszczałby jak diament, tutaj nie mają czasu pooddychać. Ma się wręcz wrażenie, że w „Edenie” siedzi kilka pierwszorzędnych filmów animowanych, które zebrane razem dały niestety nienajlepszy film długometrażowy. Przypomina się to stare powiedzenie, że czasami mniej oznacza więcej. Przeładowanie „Edenu” nadmiarem atrakcji paradoksalnie zmniejszyło w moich oczach jego wartość. (Ta uwaga nie dotyczy jedynie muzyki Urbaniaka, której obecność w filmie bardzo ładnie wynosi go wyżej.)
Obrazek jak żywy z mojej ostatniej wizyty w Urzędzie Skarbowym.
Mimo niesłychanego wkładu pracy, zabrakło tu chyba dokładnego przemyślenia koncepcji – przede wszystkim tego w jaki sposób gotowy film mógłby najlepiej wykorzystać potencjał twórców. W rezultacie mamy film, który kosztował gigantyczną na nasze warunki kwotę, film, który chwilami stanowi absolutne apogeum tego, co da się w ręcznej animacji osiągnąć, film, którego fragmenty prezentują maestrię i wysiłek nieobecne nawet w największych produkcjach światowych, ale przy tym film, który poza potężną liczbą luźnych pomysłów nie jest niczym więcej. Jeśli takie było założenie Czeczota, w porządku. Ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że artysta gotów jest poświęcić długie lata życia swojego i ekipy nie mając nadziei, że gotowy projekt dostąpi jakiejś transcendencji – że wynurzy się z jego składowych jakiś głębszy sens, szersze spojrzenie. W „Edenie” tej transcendencji bardzo mi brakuje. I to lekkie rozczarowanie wyraźnie przebija z większości recenzji filmu, również w opiniach ludzi, którzy Czeczota dobrze znają i cenią. Ba, przebija z wypowiedzi samego autora, który nawet podczas Festiwalu Filmów w Gdyni zapowiedział film jakby tłumacząc się między wierszami – „proszę się po prostu dobrze bawić i nie doszukiwać głębszych znaczeń” (parafrazuję). Pobrzmiewa w tym apelu coś z desperacji. Jakby autor sam przyznawał, że suma nie okazała się niestety większa od obiecujących składowych.
David Lynch stwierdził kiedyś, że każdy projekt artystyczny szuka swojej idealnej formy. Mam wrażenie, że Czeczot mógł wybrać dla „Edenu” formę znacznie lepszą, w kontakcie z którą nie gubiłoby się aż tyle kapitalnych pomysłów, a która jednocześnie uwypuklałaby w nim elementy nadające filmowi znaczenie. 80-minutowy film animowany nie jest dla mnie tą idealną formą.