Dowcipowi o dwóch kozach, jedzących taśmę filmową i porównujących jej walory z materiałem literackim, urosła już długa broda, ale jego wymowa ciągle jest świeża. Drobiazgowe porównania oryginałów literackich do filmowych adaptacji zwykle nie mają sensu - zbyt duża jest różnica środków wyrazu, by duch książki dał się przelać na celuloid. Oczekiwania względem filmów są zaś tym większe, im większym kultem otoczony jest książkowy pierwowzór.
Kamila Sławińska
Ucieczka przed przyszłością
[Steven Spielberg „Raport mniejszości” - recenzja]
Dowcipowi o dwóch kozach, jedzących taśmę filmową i porównujących jej walory z materiałem literackim, urosła już długa broda, ale jego wymowa ciągle jest świeża. Drobiazgowe porównania oryginałów literackich do filmowych adaptacji zwykle nie mają sensu - zbyt duża jest różnica środków wyrazu, by duch książki dał się przelać na celuloid. Oczekiwania względem filmów są zaś tym większe, im większym kultem otoczony jest książkowy pierwowzór.
Steven Spielberg
‹Raport mniejszości›
Zasada ta sprawdza się w stu procentach za każdym razem, kiedy jakiś reżyser zabiera się za prozę Philipa K. Dicka. Jakkolwiek wiele z jego utworów aż prosi się o przeniesienie na ekran, większość z dotychczasowych prób zakończyła się w najlepszym razie połowicznym sukcesem: jedynie Blade Runner usatysfakcjonował jak dotąd tak miłośników prozy autora Ubika, jak i kinomanów. Tym bardziej wypada się cieszyć, że w dwudziestą rocznicę śmierci PKD doczekaliśmy się wreszcie ekranizacji, która ma szanse zadowolić wszystkich - i tych, dla których liczy się wierność duchowi oryginału, i tych, którzy oczekują wizji wykorzystującej wszystkie atuty, jakie daje magia filmu.
Opowiadanie Raport Mniejszości, wydane w 1956 roku, to historia o świecie przyszłości, w którym policja znajduje idealny sposób na walkę ze zbrodnią: trójka mutantów, obdarzona darem przewidywania morderstw, które jeszcze się nie wydarzyły, staje się sercem skomplikowanego systemu, pozwalającego wyeliminować niedoszłych przestępców jeszcze zanim ich zbrodnicze zamysły się urzeczywistnią. Pionierska komórka PreCrime, mieszcząca się w Waszyngtonie, odnosi sukces za sukcesem, eliminując morderstwa niemal całkowicie. System działa idealnie i jest o krok od wdrożenia na ogólnokrajową skalę, kiedy nieoczekiwanie mutanci-jasnowidze orzekają, że następnym mordercą będzie John Anderton - szef waszyngtońskiej PreCrime. Oskarżony o zamiar zamordowania człowieka, którego nie zna, w miejscu, w którym nigdy nie był, Anderton staje do walki o udowodnienie swojej niewinności - przeciw rzekomo nieomylnemu systemowi, który sam pomógł zbudować. Jego jedyną sojuszniczką okazuje się najzdolniejsza z jasnowidzących mutantów, Agatha.
Wybór Stevena Spielberga na człowieka, któremu przypadło zadanie przełożenia futurystycznych wizji Dicka na język X Muzy, wydawał się dość niefortunny: jak bowiem notoryczny optymista, miłośnik szczęśliwych zakończeń, pluszowych zabawek i jasnych kolorów miałby poradzić sobie z mrocznym światem, w którym paranoja miesza się z koszmarną halucynacją? Jednak rezultat zadziwi chyba nawet tych, którzy mieli od początku dobre przeczucia. Nie trzymając się niewolniczo oryginału, Spielberg stworzył film tak bliski duchowi prozy Dicka, jak to tylko możliwe. Mimo, że z opowiadania zaczerpnięto w zasadzie tylko główny pomysł i nazwiska bohaterów, w świecie Raportu Mniejszości czuć tę samą, niepokojąca tymczasowość, sugerującą, że coś jest nie tak na idealnym obrazku, którą tak dobrze znają wielbiciele kalifornijskiego pisarza. Dość już jednak porównań: tym razem wizja Spielberga - mroczna, fascynująca, dopracowana w najmniejszym szczególe i straszna jak wojsko uszykowane - z powodzeniem broni się bez nich.
′Słuchaj stary, kumam, że kasujesz 25 milionów dolców za rolę, ale jak możesz sobie spojrzeć w twarz ze świadomością, że zagrałeś w Koktailu?′
W filmowej wersji Raportu Mniejszości najważniejszą kwestią wydaje się być zagadnienie wolnej woli. Anderton walczy nie tyle o udowodnienie, że jest niewinny, ale o prawo do świadomego wyboru własnej przyszłości. Spielberg nie przedstawia jednak swoich argumentów z chłodnym dystansem filozofa: przekaz, jaki kieruje do widzów, jest do szpiku kości emocjonalny. Jakkolwiek może to nieco drażnić tych, którzy oczekują, że podjęte w filmie kwestie moralne czy filozoficzne zostaną doprowadzone do jakichś konkluzji - jednak Raport wyróżnia się pod tym względem w dotychczasowej filmografii reżysera: prócz emocjonującej akcji dostarcza więcej materiału do rozmyślań niż którykolwiek ze sztandarowych spielbergowskich filmów przygodowych. W dodatku - doręcza swoje przesłanie w oprawie zapierającej dech w piersiach.
Trudno jest nie robić filmów z rozmachem, kiedy się jest Stevenem Spielbergiem, jednym z najwybitniejszych w tej branży specjalistów od wielkich widowisk. Raport Mniejszości nie jest wyjątkiem: nie ma chyba kadru, który nie udowadniałby, że produkcja warta była każdego centa ze stu milionów dolarów, jakie na nią wydano. Sfilmowany przez Janusza Kamińskiego w tonacji chłodnych błękitów Waszyngton roku 2054 oszałamia nie tyle nawet przez swoją skalę i wyrafinowanie, nie za sprawą zimnej, niematerialnej elegancji budynków ze stali i szkła, nie dzięki skomplikowanym urządzeniom, które oglądamy w akcji - ale przez niemal obsesyjną dbałość o szczegół. Objawia się ona zresztą nie tylko w czysto formalnej warstwie filmu. Spielberg opowiada widzom o świecie przyszłości, wprowadzając dziesiątki drobnych, anegdotycznych scen i postaci, które mimo swej ulotności zapadają w pamięć. W jednej ze scen patrol policji, ścigający Andertona, wkracza nocą do ponurego bloku, zamieszkiwanego przez miejską biedotę. Widzowie obserwują wydarzenia, podążając za robotami zwiadowczymi, wciskającymi się w każdą szczelinę - przy tej okazji dowiadują się więcej o życiu mieszkańców, niż można by zawrzeć w najbardziej elokwentnym opisie. Podobnie jest z błahymi z pozoru scenami ulicznymi: każdy detal, każda postać widoczna w kadrze ma swoje uzasadnienie, nie ma mowy o przypadku. Miasto przyszłości wydaje się wielką, precyzyjną maszyną, działającą idealnie - jak PreCrime.
Tom dawno zablokował to wspomnienie w podświadomości, ale nagle dotarło do niego z całą siłą. Zagrał w ′Koktailu′. I jeszcze w ′Dniach gromu′. I małą rólkę w ′Młodych strzelbach′…
„Idealny” i "ludzki” to przymiotniki, które nawzajem się wykluczają; nic więc dziwnego, że świat Raportu Mniejszości przywodzi na myśl wizje Huxleya, Orwella czy Zamiatina. Zadziwiające, jak Spielberg, kojarzony zwykle z beztroskim optymizmem kina familijnego, po raz pierwszy w swej karierze roztacza wizję głęboko pesymistyczną. Trudno orzec, czy warto doszukiwać się w niej odbicia codzienności Ameryki roku 2002 - ten problem zostawmy publicystom. Ważne, że ponura wizja przyszłości, z jaką konfrontuje Spielberg widzów w swym najnowszym filmie, przekonuje dużo bardziej niż naiwny, nieskomplikowany świat A.I.
Świat Raportu Mniejszości malowany jest w samych ciemnych barwach: nawet humor jest w nim czarny i zabarwiony makabrą. Ameryka roku 2054, jaką oglądamy, to kraj, w którym system sprawuje stuprocentową kontrolę nie tylko nad teraźniejszością obywateli; za sprawą PreCrime ignoruje nawet w ich przyszłość. Nadzoruje nie tylko uczynki, ale i myśli; wpędza w paranoję nawet tych, którzy nie mają nic na sumieniu („Przepraszam za to, co zrobię, i przysięgam: nie zrobiłem tego, co zrobiłem!” - krzyczy w pewnym momencie jednej z bohaterów). Wszechobecne skanery siatkówek nieustannie sprawdzają i weryfikują tożsamość przechodniów, wysyłając dane do systemów komputerowych, bombardujących przechodniów dziesiątkami reklam, personalizowanych na podstawie danych osobowych. Nie ma miejsca na prywatność, wolny wybór sprowadza się do marek kupowanych produktów (hej, czy to aby nie wygląda aż nazbyt znajomo…?). Jedyną ucieczką od nieustannej kontroli oferuje zepchnięty do dzielnic biedoty świat outsiderów - rewir handlarzy narkotyków i nielegalnych klinik chirurgicznych, gdzie za odpowiednio dużą gotówkę można dostać nowe oczy - i nową tożsamość.
Jeśli uznać, że w Raporcie Mniejszości nie ma miejsca na przypadek, zastanawiająca staje się ilość odwołań do wzroku i widzenia, na jaką natrafiamy, śledząc losy bohaterów. W jednej z pierwszych scen Anderton kupuje narkotyki od ślepego handlarza. „W kraju ślepców jednooki jest królem” - mówi ów tajemniczy Tejrezjasz półświatka; jego z pozoru bezsensowne słowa nieoczekiwanie znajdują później bardzo realne i dosłowne uzasadnienie w losach głównego bohatera. „Czy widzisz?” - brzmią pierwsze po przebudzeniu słowa jasnowidzącej Agathy, skierowane do Johna. Nowe oczy są najważniejszym elementem planu, dzięki któremu bohater ma szansę udowodnić swa niewinność. Nieuniknione następne skojarzenie przywodzi na myśl ludowy przesąd, wedle którego w oku ofiary utrwalony jest wizerunek mordercy. Widzenie - zarówno jako fizjologiczny proces, jak i jako metafora - pełni kluczową rolę w rozwoju wypadków. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w świecie Raportu najlepiej widzą ci, którzy „patrzą” z zamkniętymi oczami - śpiący mutanci, zanurzeni w specjalnym basenie. Trójka odhumanizowanych istot, podobnych bardziej do wielkich płazów niż do ludzi, których mózgi podłączono do skomplikowanej maszynerii. Znowu nieprzypadkowo, imiona trójki sugerują następne powiązanie - Agatha, Arthur i Dashiell skojarzą się z Christie, Conan Doyle’m i Hammettem każdemu, kto przeczytał w życiu choć kilka powieści kryminalnych. Uważny widz odkryje w filmie więcej takich smaczków, dzięki którym odczytanie filmu przenosić można na coraz to nowe poziomy.