Miało być pięknie i mądrze, a wyszło pięknie i lirycznie, z mądrością tak zakamuflowaną, że znaleźć jej praktycznie nie sposób. Mimo to „Kodeks 46” zachwyca – wspaniałymi zdjęciami i melancholijną muzyką, tworzącymi obraz, od którego niemal nie sposób się oderwać.
Ckliwy melodramat
[Michael Winterbottom „Kodeks 46” - recenzja]
Miało być pięknie i mądrze, a wyszło pięknie i lirycznie, z mądrością tak zakamuflowaną, że znaleźć jej praktycznie nie sposób. Mimo to „Kodeks 46” zachwyca – wspaniałymi zdjęciami i melancholijną muzyką, tworzącymi obraz, od którego niemal nie sposób się oderwać.
Michael Winterbottom
‹Kodeks 46›
To bardzo liryczny film, wbrew pozorom nie mający na celu wyłącznie zachwycenia klimatem i plenerami. Twórcom (czy wręcz twórcy – Michaelowi Winterbottomowi, bo jest to kino w sumie autorskie) chodziło o konkretne zdarzenie, konkretną formę romansu, oblepioną skrupulatnie przemyślaną, dość skomplikowaną wizją niedalekiej przyszłości. Wizją, której ziszczenia boją się antyglobaliści – świata zunifikowanego, skodyfikowanego jednym prawem, z instytucją (Sfinks) nadzorującą każdego obywatela i decydującą, co jest dla niego najlepsze. Gdzie karą za złamanie jednego z rozlicznych przepisów jest wymazanie pamięci, lub w przypadku cięższej zbrodni, bezpowrotne wydalenie z raju, jakim jest system bogatych miast-państw połączonych komunikacją lotniczą w jeden organizm. Wydalenie na obszary biedne, wyniszczone efektem cieplarnianym, pełne ludzi pozostawionych samym sobie.
W takiej scenerii rozgrywa się zagadkowy romans Williama Gelda (Tim Robbins), wysłannika agencji detektywistycznej Pinkertona, mającego zbadać w drukarni w Szanghaju sprawę fałszerstwa przepustek, pozwalających na przemieszczanie się między miastami, z Marią Gonzales (Samantha Morton), która jest główną podejrzaną w prowadzonym przez niego śledztwie. Romans zakazany, bo jak się okazuje podczas następnej służbowej wizyty w Szanghaju, Maria ma DNA identyczne z DNA matki Williama (była jednym z jej 24 klonów). Co gorsza, na mocy tego właśnie przepisu usunięto jej ciążę i wymazano pamięć ostatnich paru tygodni (nie wiedziała więc, że była w ciąży, ani nie wiedziała, kim jest William). Mimo to detektyw znów rozkochuje ją w sobie.
Na pierwszy rzut oka film jest nudny, a jego fabuła nie wygląda zbyt emocjonująco. Jeśli oczekiwać od niego szybszej akcji, bieganiny, czy nawet odrobiny przemocy – zawodzi. Więcej – nie jest rozrywką w czystym tego słowa znaczeniu. To raczej kino do zadumy – ale zadumy wewnętrznej, wyciszającej przyzwyczajony do pospiesznego rytmu życia organizm. Najlepiej dać się porwać prądowi wizji, nie opierać mu się, i nie próbować koniecznie zrozumieć zawiłości przedstawionego tam świata. Płynąć z nurtem, rozkoszując się kolejnymi pięknymi obrazami, i pozwalać obmywać się taktom muzyki. Konstrukcja świata przyszłości jest tutaj w sumie niezbyt istotna, i nie najważniejsza.
Na coraz dziwniejsze antybushowskie demostracje Tima Robbinsa podczas kręcenia filmu nikt już nie zwracał uwagi.
Oczywiście Winterbottom nie zgodziłby się z taką opinią. Dla niego najważniejszy w tym filmie był świat, który skrupulatnie obmyślił. Świat, gdzie obywatel miasta (przeludnionego, żyjącego głównie nocą) jest pod aż nadto opiekuńczymi skrzydłami systemu, decydującego o jego karierze, zdrowiu i zainteresowaniach. Systemu, który nie pozwala obywatelowi jeździć tam, gdzie mogłoby ucierpieć jego zdrowie (zapewne alpinistyka jest w ogóle wykluczona), pilnuje, by potomstwo było czyste genetycznie, by nie było kazirodczych związków, i jednocześnie zapewnia klonowanie jednostek z najwartościowszą (czy też najzdrowszą) pulą genów. Pilnuje również, by wyrzucona poza społeczny margines ludność nie miała dostępu do zdrowych, szczęśliwych (bo w końcu żyją w mieście) i bogatych obywateli. To taka ładna alegoria świata bogatego, gdzie obywatele mają zapewnioną różnoraką opiekę kosztem rezygnacji z pełnych swobód, i tego trzeciego, gdzie ludzie (teoretycznie wolni) umierają w nędzy, głodzie i chorobach. Umierają zapomniani przez świat bogaty, dbający o komfort psychiczny i fizyczny tylko swoich obywateli.
Jednak film nie do końca jest antyutopią. Na taki ciężar gatunkowy, na wizjonerstwo nie było stać ani scenarzysty, ani reżysera. Świat jest jedynie pobieżnie zarysowany, niedokończony, nie sprawia wrażenia porażającej wizji, kompletnej i namacalnej. Jest jedynie tłem, i to szczątkowym, dla rozgrywającego się romansu. Zawiniła w tej kwestii nieumiejętnie skonstruowana fabuła, w której zbyt mocny nacisk położono na zawiłości prawne tytułowego kodeksu, na kwestię przepustek i na chęć ukazania egzotycznego miasta, jakim jest Szanghaj, zapominając naświetlić w sposób bardziej zdecydowany przyczyny leżące u podstaw tak egzotycznego romansu (w końcu oboje są z kompletnie różnych sfer społecznych, miejsc, a na dokładkę jest to romans śledczego z podejrzaną). Pod tym względem „Kodeks 46” mocno przypomina „Między słowami”, film w podobny sposób liryczny (te długie najazdy na estakady, błyszczące wieżowce oraz nocne życie egzotycznego miasta, podkreślone melancholijną muzyką) i podobnie pusty treściowo, oparty na nie do końca umiejętnie pokazanym uczuciu dwojga ludzi, których związek nie dość, że nie ma szans przetrwania, to w ogóle nie powinien zaistnieć. Oba filmy obliczono na zachwycenie egzotyką, pięknymi zdjęciami, senną muzyką i wątkiem romansowym, i obu sztuka ta się udała, z tym, że „Kodeks 46” jest filmem brytyjskim i ze względu na mniejsze nakłady marketingowe poległ już na starcie (w końcu do nas dotarł, ale ponad rok po światowej premierze).
Pomimo tego, że Samantha Morton dużo czasu spędzała nad makijażem, zdanie na temat jej urody pozostały podzielone.
Odrębnym tematem pozostaje odwołanie do mitologii greckiej (konkretnie mitu o Edypie), które to odwołanie zaczyna być widoczne wyraźniej dopiero po zapoznaniu się z wyjściowym zamysłem Winterbottoma. Bo nagle okazuje się, że sam romans nie ma większego znaczenia, takoż i plenery. Na miejsce pierwsze wysuwa się bowiem kazirodczość związku, jaki zaistniał między Williamem (chyba nawet wbrew jego woli, ale za przyczyną wzmacniającego empatię wirusa) i Marią. Związku, który normalnie nie mógłby zaistnieć, bowiem bohaterka jest którymś tam klonem nieżyjącej już matki Williama. Nie jest to więc miłość konkretnie do Marii, a miłość dziecka do matki, raczej przemożna potrzeba odczuwania jej bliskości, jej ciepła, niż związku uczuciowego i prawdziwego partnerstwa. I nie ma tu znaczenia, że główna bohaterka nie jest specjalnie piękna i powabna. Ona jest po prostu matką Williama. Wątek ten jest jednak na tyle niewyraźnie zarysowany, że umyka uwadze. Cóż zresztą dziwnego, skoro niezbyt istotnej fabule (ot, zakazana miłość w zbiurokratyzowanym świecie przyszłości) towarzyszą fenomenalne zdjęcia i niesamowita muzyka, które powodują, że widz tonie w melancholijnej atmosferze mniejszą uwagę zwracając na to, co w istocie dzieje się na ekranie. Po seansie wcale nie jest inaczej – pamięta się frapujący klimat filmu, zapominając jego treść.
Mimo to warto pójść na ten film. To rodzaj ogromnego ruchomego obrazu, pewnej konstrukcji multimedialnej, w której niesłychanie porywająca jest forma wizualna, zaś przesłanie – jak w nowoczesnej sztuce – jest po części wydumane, po części zakamuflowane, a tak naprawdę wcale nie tak istotne.