Kreatywność filmowców nie zna granic. „Posłańcy” mogą przestraszyć już chyba tylko farmerów albo rolników, dla których zrujnowane plony oznaczają koniec świata.
Koszmar farmera
[Oxide Pang Chun, Danny Pang „Posłańcy” - recenzja]
Kreatywność filmowców nie zna granic. „Posłańcy” mogą przestraszyć już chyba tylko farmerów albo rolników, dla których zrujnowane plony oznaczają koniec świata.
Oxide Pang Chun, Danny Pang
‹Posłańcy›
Ostatnio ktoś w Hollywood policzył wpływy z „Hostelu 2”, „Wzgórza mają oczy 2” i „Sadysty”, i wyszły kwoty o kilka zer krótsze, niż oczekiwano. Wyciągnięto wniosek, że era torture porn ma się ku końcowi, bo wszystkie flaki, jakie kryją wnętrza naszych ciał, już dawno wystąpiły przed kamerami. Podobno widownia odczuwa przesyt drastycznością. Niskobudżetowe horrory, które były niewielkim ryzykiem wytwórni – kosztowały grosze, a zarabiały dziesiątki milionów – uznano za już przeterminowany przepis na sukces.
Mądre głowy doszły do wniosku, że wszystkiemu winne są zbyt rygorystyczne ograniczenia wiekowe przyznawane krwawym ekranowym jatkom, sprowadzające grupę odbiorców do starszych nastolatków. Koniecznie trzeba teraz kręcić horrory tak, żeby mogły trafiać do młodszych. Znaczna część filmów grozy będących aktualnie w produkcji pojawi się w kinach w USA z niższą kwalifikacją wiekową, PG-13. „Posłańcy” to oczywiście jeszcze nie film zrobiony z poszanowaniem nowych zasad, ale produkcja, którą podano za wzór do naśladowania, żeby umożliwić młodszym widzom odwiedzanie kina z rodzicami. Taki horror familijny.
Nietrudno odgadnąć, co jest kluczową kwestią w horrorze i co będzie głównym problemem nowego trendu: źródło grozy. Czym takie filmy miałyby straszyć, żeby wyłamać się z zaklętego kręgu nędznych horrorów dozwolonych nawet od lat 12, w stylu „Klątw”, „Egzorcyzmów Emily Rose” czy „Ciemności”? Trzeba przecież przestraszyć czymś rodziców i ich dzieci. Orgie we krwi są zakazane. Wyłupywanie gałek ocznych i robienie z nich dekoracji na drzewko bożonarodzeniowe też odpada. Krwiożercze zombie to spore ryzyko. Na domiar złego zdolni twórcy „napięciowej” atmosfery bez krwi to aktualnie towar deficytowy na rynku. Zwłaszcza poza Azją. Nie dziwi zatem, że Hollywood masowo ściąga skośnookich reżyserów i że ta fala pochłonęła rozsławionych głośnym „The Eye” braci Pang. Mniej ważne, że „Posłańcy” są na razie jedynym nowym pomysłem reżyserów, którzy popłynęli za ocean głównie po to, by kręcić amerykańskie wersje swoich azjatyckich horrorów. Widzowie, którzy jeszcze nie zdążyli zagłębić się w fenomen bliźniaków z Hong Kongu, wkrótce będą mogli ich przeboje zobaczyć w bardziej swojskim wydaniu: „Bangkok Dangerous” z Nicolasem Cage’em i „The Eye” z Jessicą Albą.
W oczekiwaniu na te obsadzone magnetycznymi aktorami przeboje, w „Posłańcach” możemy zobaczyć, jak bracia bawią się w pionierów horroru familijnego, podsuwając następcom rozwiązanie uciążliwych kwestii. Elementem odróżniającym ich film od masy innych horrorów, którego jednak w żadnym wypadku nie należy zaliczać do jego zalet, czynią podejście do zagadnienia strachu. Możliwość wyboru, czego chcemy się bać. W większości filmów wszyscy bohaterowie z grubsza boją się tego samego: Michaela Myersa, wielkoluda z piłą mechaniczną, albo nieokreślonego zła, które trzaska drzwiami i biega po zapadającej się podłodze na piętrze, zakłócając niedzielny obiad. Ten zabieg nie byłby przecież pozbawiony sensu, jeśli bohaterem filmu jest rodzina. Wspólny strach zjednoczy familię przeciwko wrogowi, solidarność pomoże go zwalczyć, dobro i praca zespołowa zniweczą działającego w pojedynkę potwora. Mierny film może nabić sobie trochę punktów, logicznie opierając część napięcia na strachu o los poszczególnych członków rodziny.
Farmer powalony na ziemię przez mordercze ziarna słonecznika
Bracia Pang przeprowadzili ciekawy zabieg fabularny, w efekcie którego każdy członek rodziny boi się czegoś innego. Trudno uwierzyć w łączące ich więzy pokrewieństwa. Mamusi sen z powiek spędza zmora typowej gospodyni domowej, czyli czarna, mokra plama pojawiająca się każdego ranka na ścianie. Strachy córki są dużo mniej przyziemne i daleko bardziej oryginalne. Nastolatka uważa, że domostwo jest nawiedzone i należy jak najszybciej brać nogi za pas. Trzyletni synek, dla odmiany zuch chłopak, nie boi się niczego, nawet bladych powyginanych zjaw we własnym łóżeczku. Ale oryginalnością członków swojej familii bije na głowę tatuś. Najbardziej przeraża go perspektywa marnych plonów z hodowli słoneczników. Wątek debiutu ojca w pracach polowych, próbującego podreperować sobie autorytet u żony i dzieci morderczymi staraniami o pokaźne zbiory, to wręcz niekwestionowane clou całego filmu. Ileż tu fantastycznych ujęć plantacji słoneczników, po której buszuje groźna, nieznana siła! Ile dodatkowego, zbudowanego na strachu o powodzenie uprawy napięcia! Ile dramatycznych, przeszywających słów zrozpaczonego ojca, podkreślającego, że od urodzajnych plonów zależy życie jego rodziny! Przez moment pada nawet absurdalna sugestia, że to właśnie ziarna słoneczników są głównymi nośnikami zła wszelakiego w mieścinie, w której właśnie zadomowili się główni bohaterowie. Takiej ilości informacji o życiu i pracy na wsi oraz wieloaspektowej antyreklamy farmerskiego stylu życia nie znajdziecie w żadnym horrorze.
Jednak co jeśli nie należycie do żadnej „kategorii strachowej” i niestety, nie macie nawet przydomowego ogródka? Czego tu się bać? Na tę sytuację bracia Pang również są przygotowani, bo naprawdę przerażający jest poziom aktorstwa w „Posłańcach”. Wiele tłumaczy fakt, że w filmie najlepszą rolę gra John Corbett. Odtwórczyni głównej postaci, Kristen Stewart, dysponuje tylko jedną miną i trzeba dodać, że jest to środek ograniczony nawet w zestawieniu z Sarah Michelle Gellar. O ile Gellar grała przerażenie, wybałuszając oczy i rozdziawiając buzię, o tyle Stewart nie przemęcza się, oferując już tylko rozdziawioną buzię. Zresztą nawet jej rozdziawianie nie przekonuje. Taką miną można skwitować sytuację, kiedy rodzice zabraniają ci spędzić noc poza domem, a nie demolkę chaty przez nieokreśloną siłę, trzęsienie podłogi i bycie prawie wciągniętym do piwnicy przez ducha. Pracę reszty obsady lepiej litościwie przemilczeć, ale po zakończeniu tego roku gremium przyznające Złote Maliny powinno poważnie zastanowić się nad dorzuceniem do konkursu nowej kategorii – najgorsza ekranowa rodzina.
Bracia Pang mają także intrygujący sposób na budowanie suspensu. Kiedy napięcie zaczyna rosnąć, muzyka potęguje dramatyzm, a twarz Stewart zaczyna blednąć, zazwyczaj wyciągają żelazny element „horrorystyczny”, czyli trzaskają drzwiami albo serwują awarię oświetlenia. Zaanektowanie tych niezwykle oryginalnych chwytów ciągnie film na poziom przeciętnego straszaka i pół biedy, jeśliby na tym stadium pozostał. Ale zwieńczenie niektórych „straszliwie przerażających scen” przekracza wszelkie pojęcie lenistwa realizatorów. Kiedy napięcie zaczyna rosnąć, muzyka potęguje dramatyzm, twarz Stewart zaczyna blednąć, a my już zakładamy się z kolegą obok, czy tym razem trzasną drzwi, czy będzie awaria światła, bracia Pang kończą scenę, miękko przechodząc do kolejnej.
Na domiar złego twórcy „Posłańców” zapomnieli, że ludzie oglądają filmy. Bezwstydnie czerpią pełnymi garściami z „Ptaków”, „Amityville”, „Klątwy”, „Cold Creek Manor”, „Nawiedzonego domu” i „Znaków”, nawet nie siląc się na ukrywanie motywów pościąganych od kolegów po fachu. Niekoniecznie wszystkie te filmy warte są stawania się obiektem natchnienia. Ale od czego mamy umiejętne ręce scenarzystów, potrafiących zniwelować różnice między nieśmiertelną klasyką a filmowymi odpadkami, oraz zdolnych reżyserów, spajających różnicę poziomów swoich źródeł inspiracji w jednolitą masę? Tak się niefortunnie składa, że scenarzysta Mark Wheaton nie jest wirtuozem pióra. Na szczęście bracia Pang są geniuszami kamery. Zgodnie profanują klasykę, a w przypadku marnych filmów pokazują, że nawet ze złych horrorów zawsze można zrobić jeszcze gorsze. Jednolitą masę udaje im się uzyskać. Taką bardzo dobrze ugniecioną. W filmowym slangu nazywa się ją „gniotem”.