Po Dannym Pangu, który wraz z bratem nakręcił świetne „Oko” i „Od-rodzenie”, należałoby się spodziewać, że pracując samodzielnie też potrafi sobie dobrze radzić. Nic z tego. „Las śmierci”, mimo że oparty na interesującym scenariuszu, objawia niezgłębione wręcz pokłady realizatorskiego chaosu.
Jak rozmawiać z wkurzonymi drzewami
[Danny Pang „Las śmierci” - recenzja]
Po Dannym Pangu, który wraz z bratem nakręcił świetne „Oko” i „Od-rodzenie”, należałoby się spodziewać, że pracując samodzielnie też potrafi sobie dobrze radzić. Nic z tego. „Las śmierci”, mimo że oparty na interesującym scenariuszu, objawia niezgłębione wręcz pokłady realizatorskiego chaosu.
Niestety, potwierdza się teoria o przypadkowym sukcesie „Oka” i „Od-rodzenia”. Reszta filmów wyszła bowiem braciom bardzo nieszczególnie, i to niezależnie od tego, czy kręcili je wspólnie, czy samodzielnie (pisałem o tym w recenzji „
Zdjęć śmierci”). „Las śmierci” w całej rozciągłości potwierdza tę smutną prawdę, obnażając nie tylko niedostatki warsztatowe słabo dobranej ekipy realizacyjnej, ale również niedopuszczalną nonszalancję w kwestii konstruowania fabuły i prowadzenia wątków opowieści, o co można mieć pretensje wyłącznie do Danny’ego Panga, scenarzysty i reżysera w jednym.
Teoretycznie osią fabuły jest nawiedzony las, zdający się posiadać własną osobowość. Bardzo łatwo w nim zabłądzić, plączą się tam jakieś widma, zaś z całego kraju ściągają samobójcy, pragnąć zakończyć tu swój żywot. Jednak z biegiem opowieści las okazuje się być wyłącznie tłem, i to niezbyt istotnym, dla historii czwórki osób: tajemniczego leśnika, detektyw pragnącej wyjaśnić sprawę morderstwa, pomagającego jej w tym botanika oraz reporterki, która jest jego dziewczyną. Leśnik przybija do drzew tablice zniechęcające ludzi do samobójstw, detektyw marzy się rozwiązanie tajemnic wszystkich zgonów mających miejsce w lesie, botanik próbuje rozmawiać z drzewami, reporterka zaś szuka drogi do sławy. I, szczerze powiedziawszy, o nic więcej tutaj nie chodzi. Wprowadzone wątki hasają sobie tam i sam, nie łącząc się w kompletny obraz. To trochę tak, jakby wrzucić do wiadra przygarść kolorowych szmatek i zamieszać kopyścią w nadziei, iż da się w ten sposób uzyskać piękny gobelin.
Koncepcja nawiedzonego lasu, który plącze ludziom drogę i przestrasza na śmierć samobójców (co samo w sobie jest bzdurą, bo żaden normalny samobójca nie wybrałby lasu słynącego z morderczych duchów na miejsce podcięcia sobie żył, na dokładkę zaś z filmu wynika, że las brzydzi się śmiercią), nie grzeszy może przesadną oryginalnością, pozwala jednak na zbudowanie klimatycznego horroru. W „Lesie śmierci” jednak gros fabuły dzieje się POZA lasem, co w tym momencie zakrawa na absurd. Owszem, jest trochę scen, które sugerują, że w gęstwinie dzieją się bardzo tajemnicze rzeczy, ale… nic z tego nie wynika. Duchy, czy też raczej przyobleczone w mgliste kształty widma, ograniczają się do powolnego materializowania się i intensywnego wpatrywania się w ludzi. Drzewa potrafią plątać drogę tak, że żadne znakowanie nie pomaga, ale bohaterowie i tak jakoś wydostają się na wolność (na przykład dzięki leśnikowi, który irytująco często jest tutaj stosowany jako deus ex machina). Pominę już fakt, że w obecności umundurowanej policji drzewa są porażająco wręcz grzeczne. Na dokładkę znajdowane w lesie zwłoki samobójców są nietknięte rozkładem, nawet jeśli leżały tam całe dziesięciolecia. Cóż z tego, że pomysł jest fajny, skoro W OGÓLE nie jest wykorzystany i znika zaraz po tym, jak się pojawił. Podobnie z zegarkami samobójców, które zatrzymały się na pełnej godzinie. Już, już bohaterka zaczyna badać sprawę, po czym nagle wątek przepada bez śladu w odmętach opowieści. Po co było więc wprowadzać coś, co nie ma absolutnie żadnego umocowania w fabule?
Nie inaczej jest z wątkami stanowiącymi główną oś intrygi. Detektyw, po rozwiązaniu sprawy zabójcy, zabiera się za stare akta z nierozwiązanymi przypadkami, przegląda koperty, interesuje się zepsutymi zegarkami i… śledztwo znika z wokandy. Skomplikowana elektroniczna aparatura, której botanik użył do wymuszenia (!) na lesie (!!!) odpowiedzi na pytanie, czy podejrzany jest zabójcą (scena jest tak oderwana od rzeczywistości, że samemu trzeba ją zobaczyć, żeby uwierzyć) i która jest niezbędna do porozumienia się z roślinami, nie pojawia się już w historii, bo od pewnego momentu facet… sam gada z drzewami. On mówi „powiedzcie mi”, a drzewa… odpowiadają. Może nie słowami, ale jednak odpowiadają. W tym momencie kryminał, jakim teoretycznie powinien być „Las śmierci” (teoretycznie, bo nie ma tu zbrodni, którą należałoby rozwiązać), przeistacza się w głupiutką bajeczkę. I być może jest to właściwy trop do poprawnego odbioru filmu – nie nastawiać się na horror łączony z wątkiem kryminalnym, a przyjąć, że jest to mieszanka fantasy (ożywiony las) z science fiction (aparatura do rozmowy z roślinami), w której trafiają się od czasu do czasu nikłe akcenty grozy. Bo jako horror „Las śmierci” nie sprawdza się w ogóle.
Jak by nie dość było kłopotów z niezbyt lepiącą się w jedną całość fabułą, zwieńczoną wyjątkowo ckliwym i irytująco moralizatorskim finałem, problemy pojawiają się również od strony technicznej. Przede wszystkim zaskakują wyjątkowo słabe zdjęcia, posiadające bardzo niewiele z tak charakterystycznej dla dalekowschodniego kina plastyczności ujęć. Nie zachwyca bowiem ani kadrowanie, ani kolorystyka obrazu, nie mówiąc już o choreografii scen. Co gorsza, polskie wydanie „Lasu śmierci” zdaje się mieć dodatkowo obniżoną jakość obrazu, bo po ekranie szaleje grube ziarno, a od czasu do czasu zdarzają się też jakieś drobne szmerki. Rozczarowuje również oprawa dźwiękowa historii, zupełnie bezbarwna i ograniczająca się w sumie do tworzenia dyskretnego tła. A szkoda, bo muzyka wychodząca co pewien na pierwszy plan i podkreślająca mrok obrazu uratowała już niejeden słaby film.
„Las śmierci” można więc obejrzeć wyłącznie jako ciekawostkę, która zawiera sporo interesujących pomysłów i kilka inteligentnie skonstruowanych scen, nie należy jednak nastawiać się ani na dreszcz grozy, ani na wartką akcję. To po prostu niezobowiązujące patrzydło na gorszą pogodę.