Początkowo można nabrać przeświadczenia, że obcujemy z doskonale zrealizowanym, przemyślanie skonstruowanym, mrocznym kinem. Niestety, po upływie pół godziny (niemal co do sekundy) konstrukcja „1408” rozpada się jak domek z kart, a mrok ustępuje miejsca jarmarcznym straszydełkom. Zupełnie jakby kto inny reżyserował początek, a kto inny resztę filmu…
Dwa lata przed Grunwaldem
[Mikael Håfström „1408” - recenzja]
Początkowo można nabrać przeświadczenia, że obcujemy z doskonale zrealizowanym, przemyślanie skonstruowanym, mrocznym kinem. Niestety, po upływie pół godziny (niemal co do sekundy) konstrukcja „1408” rozpada się jak domek z kart, a mrok ustępuje miejsca jarmarcznym straszydełkom. Zupełnie jakby kto inny reżyserował początek, a kto inny resztę filmu…
To doskonały przykład na to, że wysoki budżet (25 milionów zielonych) sam w sobie niczego nie gwarantuje. Znani aktorzy, dobre zdjęcia, dopracowana scenografia i świetne efekty specjalne – jak drogie by nie były – nie stworzą ot tak gęstej atmosfery i nie wzbudzą dreszczy grozy u widza, jeśli nie towarzyszy im dobry scenariusz i rozsądna reżyseria. A w przypadku „1408” zabrakło przede wszystkim tych dwóch ostatnich elementów. Oczywiście – film zwrócił już poniesione nakłady, ale szybko przepadnie w niebycie razem z paroma innymi wystawnymi, najzupełniej chybionymi ekranizacjami Stephena Kinga, jak choćby „Łowcą snów”. Po prostu brakuje w nim szeroko pojętej magii kina. Jest pusty i zaskakująco nieangażujący emocjonalnie, co w przypadku tego filmu oznacza wyrok śmierci.
Bo sama historia ma w sobie wielki potencjał. Oto Mike Enslin (John Cusack), autor nikomu niepotrzebnych, błyskawicznie trafiających na przecenę przewodników po nawiedzonych miejscach, dostaje tajemniczą kartkę przestrzegającą przed pokojem 1408 w nowojorskim hotelu „Delfin”. Jako że żyje z jeżdżenia po takich miejscach i udowadniania, iż duchy są wyłącznie marketingowym chwytem, natychmiast próbuje zarezerwować sobie ów złowieszczy pokój. Na próżno. Wygląda bowiem na to, że hotel zamknął pomieszczenie na głucho i nie zamierza go nikomu udostępniać. Niezrażony Enslin jedzie do Nowego Jorku i po batalii z samym szefem „Delfina” (w tej niewielkiej, ale jakże interesującej roli Samuel L. Jackson) dostaje w końcu upragniony klucz. Zadowolony rozpakowuje się w feralnym apartamencie (suma cyfr 1408 to trzynaście, piętro również jest tak naprawdę trzynaste) i zabiera się do nagrywania na dyktafon kąśliwych uwag o rzekomo nawiedzonym hotelu oraz jego wyraźnie zabobonnych pracownikach. Oczywiście Złe nie daje nie siebie długo czekać. W pokoju blokują się drzwi, a zegar rozpoczyna odliczanie sześćdziesięciu minut, tyle bowiem wytrzymały najwytrwalsze z ponad pół setki osób, które straciły tu życie. Zaczyna się koszmar, od którego nie ma ucieczki.
Z momentem wejścia Enslina do pokoju można pożegnać się z logiką i klimatem. Film, który zapowiadał się na bardzo solidne dzieło, ocierające się o artyzm i obiecujące mroczną, niepokojącą historię, skręca w stronę taniej, moralizującej historyjki pełnej krzyków i miotania się bez celu. Na ekranie zaczynają szaleć nieokiełznane reżyserską ręką efekty specjalne, przerzucając bohatera z jednego koszmaru w drugi i zanudzając widza mało oryginalnymi wysiękami ze ścian, samobójczynią w technikolorze czy wyschniętym trupem w kanale wentylacyjnym. Dręczony wizerunkami zmarłej córki i zniedołężniałego ojca Enslin, niczym cycata blondyna z hollywoodzkich slasherów ciska się od ściany do ściany, tracąc głowę w możliwie najgłupszy sposób. Jest to tym bardziej przykre, że grany przeze Cusacka bohater miał być podobno zatwardziałym sceptykiem, który – po śmierci córki nie wierząc chyba nawet w Boga – zniszczył reputację wielu nawiedzonych miejsc, jeżdżąc do nich ze specjalistycznym sprzętem badawczym i obalając jeden po drugim mity o obecności jakichkolwiek sił nadprzyrodzonych. Tutaj zaś na włączenie się radia reaguje niemal namacalną paniką i szybciutko zaczyna myśleć o wymeldowaniu, choć na zdrowy rozsądek powinien wykazać się zawodowym opanowaniem i zaprzeczyć realności zjawisk, nie zaś natychmiast im ulegać. Trudno w takiej sytuacji wymagać od widza traktowania na serio przeżyć Enslina zmagającego się z problemami własnej psychiki i stawiającego czoła echom wydarzeń sprzed lat.
Doskonały kamuflaż – nie uwierzycie, że na tle tej ściany jest człowiek.
Nie można oprzeć się wrażeniu, że twórcy (a przecież scenariusz robili między innymi Scott Alexander i Larry Karaszewski, autorzy skryptu do świetnego Burtonowskiego „Eda Wooda”) mieli wszystko szczegółowo opracowane jedynie do momentu wejścia bohatera do pokoju. Reszta tak jakby została skwitowania zdaniem „Enslin próbuje wydostać się z pokoju” i zrzucona na barki speców od efektów specjalnych z założeniem, że ci coś tam efektownego na pewno wymyślą i zagospodarują pozostałą godzinę filmu. Wyraźnie bowiem widać, że brakuje tu pomysłu na konsekwentne zbudowanie klimatu i jakieś uszeregowanie nadprzyrodzonych zjawisk. Zamiast przemyślanej koncepcji potęgowania zagrożenia i stopniowania napięcia dostajemy losowo dobrane strachy, często wręcz niemające żadnego fabularnego uzasadnienia (jak spękana, brocząca krwią ściana, której jedynym zadaniem jest broczenie i wybrzuszanie się, co samo w sobie nie jest w najmniejszym stopniu niepokojące dla widza). Nawarstwiają się one niekiedy w takim natężeniu, że jeden drugiemu odbiera rolę straszaka, rozpraszając uwagę i wkurzając raczej swoją obecnością, niż wciskając w fotel. Sytuację utrudnia sam Cusack, który niewspółmiernie do zagrożenia (w końcu większość zjawisk nie jest w stanie wyrządzić Enslinowi krzywdy, o czym chyba wszyscy prócz widzów zapomnieli) szaleje z grozy, szlocha i w furii niszczy sprzęty, jakby to była jego życiowa rola. Zamiast jednak przydać takim zachowaniem autentyczności Enslinowi, czyni z niego – wbrew logice i początkowym sekwencjom – przesądnego furiata, który sam nie wie, czego chce, i który od dawna jest na krawędzi załamania psychicznego.
Najgorsze zaś jest to, że „1408” pogrywa tanią, hollywoodzką moralistyką. Wygląda bowiem na to, że film powstał nie po to, by straszyć, ale aby uświadamiać widzom prawdy życiowe i mocnymi akcentami próbować zmusić ich do innego spojrzenia na swoje życie i do pracy nad jego udoskonaleniem. Temu głównie służy Budująca Przemiana Moralna bohatera, wołająca do widza wielkimi wołami: „kochaj żonę swoją i bądź przy niej bez względu na okoliczności”, „czcij ojca swego niezależnie od tego, co ci zrobił”, „nie obwiniaj Boga o śmierć bliskich”. Związana z tym przewidywalność wyborów i obecność pewnych męczących fabularnych schematów powodują, że film ogląda się z wyjątkowym trudem. I wcale w tym momencie nie pomagają świetne efekty specjalne, bardzo dobre zdjęcia czy solidna oprawa dźwiękowa. Niewiele lepsza jest wersja reżyserska, która prawdopodobnie trafi u nas na DVD. Kilka rozszerzonych scen i odmienne zakończenie (szczerze mówiąc – chyba lepsze, bo pozbawione słodkiego happy endu) nie zmieniają całej konstrukcji, dokładając jedynie kilka łatek na mniejsze lub większe dziury.
„1408” męczy, nuży i nawet mimo kilku pomysłowych scen nie jest w stanie zainteresować widza historią pisarza-nieudacznika. To krzykliwa, kolorowa sieczka, która strasząc – uczy, a ucząc – przysparza pieniędzy producentom zza oceanu. Raczej nie polecam, nawet mimo rewelacyjnego początku.