Sebastian Chosiński [90%]
Nie ma zmiłuj!
Akcja „Krwawej jatki” zamyka się w kilku zaledwie godzinach. Fabuła jest prosta jak rysy twarzy Borysa Karloffa ucharakteryzowanego na Frankensteina, a jednak nie pozwala ani na chwilę oderwać się od lektury, nim z wypiekami na twarzy nie dotrzemy do ostatniej strony.
Czytaj całość recenzji w Esensji:
Nie ma zmiłuj!.
Coś się kończy, coś zaczyna
Smok jaki jest każdy widzi, przynajmniej w Mirmiłowie i okolicach. Dla jednych (Kajko i Kokosz) to ukochany, acz momentami kłopotliwy, czworonóg i towarzysz codziennego życia. Dla innych (mieszkańcy grodu) uczynny, niefrasobliwy i moooocno problematyczny współmieszkaniec. A dla pozostałych (zbójcerze) niebezpieczna broń masowego rażenia. Broń, która jak najszybciej powinna zniknąć. Plan zgładzenia Milusia szybko, choć nie bez kłopotów, wchodzi w życie. Po karczmach i zajazdach zostaje rozpowiedziana wieść o atrakcyjnej nagrodzie czekającej na tego, kto smoka pojmie i zgładzi. Chętnych na połowę hegemonowego królestwa (którego nie ma) i rękę córki (takoż) nie brakuje.
Zadanie zadaniem, ale tradycyjnie Milusiowi krzywda się nie dzieje, a jego niedoszli zabójcy spuszczają zbójcerzom solidne manto. Co robić? Myśl jest jedna i genialna: odwet! Tym razem do Mirmiłowa podrzucona zostanie broń biologiczna w postaci zakatarzonego Kaprala. Koniec końców funkcyjny zbójcerz dostaje tęgiego łupnia, ale zadanie wykonuje – zaraża Mirmiła katarem. Ciężką chorobę może uleczyć tylko jeden specyfik: cudowna woda ze źródła Pochwista. Do akcji wkracza farmaceutyczny oddział specjalny: dwóch wojów…
Janusz Christa – ojciec i matka Kajka i Kokosza – tym razem swoim bohaterom kazał m.in. latać na smo(cz)ku, uprawiać wysokogórską wspinaczkę, rozkoszować się podejrzanej jakości trunkami, narażać się ekologom (czytaj: ścinać drzewo) i gimnastykować rozum. Akcja pędzi, rozrywka jest przednia, subtelnych nawiązań do lat minionych też nie brakuje, a na dokładkę staranna oprawa graficzna i do tego pozycja absolutnego klasyka dla każdego, kto choć trochę interesuje się polskim komiksem. Czego chcieć więcej?
Niespokojny czas odpoczynku
W komiksowym życiu każdego bohatera przychodzi czas odpoczynku. Zasłużonego, długiego, zagranicznego i jak najbardziej… niepożądanego. Do Mirmiłowa przybywa książęcy referent, który jak zwykle przywiózł ze sobą skierowania na wczasy. A w zasadzie jedno i tylko dla jednej osoby. Urlopowe plany mieszkańców niewielkiego grodu ulegają radykalnej zmianie. Kowal z rodziną nie pojedzie w góry, koniuszy nie powędkuje, a Łamignat może zapomnieć o luksusowym kempingu… Nikt nie jest zadowolony, łącznie z referentem, którego żegnają kamienie, cepy, grabie i chmara rozwścieczonych mieszkańców grodu. Mirmiła dopadają wątpliwości – kogo obdarować? Wybór, rzecz jasna, pada na dzielnych wojów. Sami mają rozstrzygnąć, który z nich pojedzie do nadmorskiego, zagranicznego kurortu….
Akcja przygód Kajka i Kokosza (to szósty album z ich perypetiami) ani na moment nie zwalnia. Spotkanie z czarownicą Jagą, wojem Witem, którego z opresji wyciąga wierzchowiec, rybakami, służbami celnymi, statkowym trubadurem… Obaj przyjaciele co i rusz zaliczają kolejne przygody, wychodzą z opresji i ponownie z gracją wpadają po uszy w kłopoty.
Komiks świetny do czytania na plaży, zwłaszcza gdy jesteśmy w większej grupce. W krótkim czasie przeczyta go każdy. Potem można się pobawić w odczytywanie wplecionych w tekst nawiązań do współczesnego życia. Aż wierzyć się nie chce, że komiks ten powstał ponad ćwierć wieku temu.
Cytat albumu: Dajcie mi łuk. Ja się zastrzelę…
Tomasz Sidorkiewicz [50%]
Latające imadła
Hoichi, młody chłopiec sterujący gigantycznym, czarnym robotem broniącym Ziemi przed najeźdźcami z kosmosu, strzela w kierunku windy transportującej tajemniczy ładunek na orbitę. Efekt: jednym pociskiem likwiduje około 5000 cywili i doprowadza do uwolnienia obcego robota. A reszta tomiku to już kolejne walki z napastnikami, przedstawienie możliwości kombinezonów bojowych oraz coraz częstsze sceny erotyczne (łącznie z aktami małych dziewczynek i cyber-kobiet).
Autor komiksu stara się stworzyć wizerunki robotów całkowicie inne od klasycznego modelu przyjętego przez inną mangę – „Gundam Wing”. Roboty przedstawiane przez Sonodę nie przypominają kanciastych „transformersopodobnych” tworów. Są bardziej obłe, pełne przegubów i rur. Po prostu latające imadła.
Scenariusz serii z czasem zaczyna nużyć, zdaje się sprowadzać do kolejnych pojedynków między Exaxxionem, a coraz silniejszymi robotami obcej cywilizacji. Na plus komiksu przemawia solidna doza autoironii oraz narracja, dobrze prowadzona w kilku miejscach jednocześnie. Jeśli komiks z robotami – to właśnie ten.
Ale o co chodzi?
„Apokalipsomania” to cykl science-fiction, którego głównym bohaterem jest najbardziej inteligentny człowiek świata, obdarzony fotograficzną pamięcią genialny supernaukowiec, Jacob Kandahar. Akcja komiksu rozpoczęła się, gdy na Ziemi pojawiły się cztery niezwykłe snopy kosmicznych świateł. Do wyjaśnienia zagadki skierowany został właśnie Kandahar.
Przyznam szczerze, że pierwsze dwa albumy tego cyklu zainteresowały mnie pomimo swoich wad. Niestety najnowszy album zatytułowany „Globalny underground” to komiks ciężkostrawny. Główny bohater jest arogancki, bezczelnie pewny siebie i egoistyczny. Owszem, na początku wyglądało to nawet na ciekawy pomysł. Po namyśle dochodzę jednak do wniosku, że Kandahar nie sprawdza się jako bohater komiksowy. I to nawet nie z powodu wymienionego przed chwilą zestawu wad. Najgorsze jest to, że według autorów komiksu, jest on tak genialny, że żadne jego poczynania nie wymagają wyjaśnień. Nie dzieli się swoją wiedzą i swoimi wnioskami praktycznie z nikim (z małymi wyjątkami), przez co jego motywy i zachowania są dla obserwatorów, a tym samym dla czytelnika, kompletnie niezrozumiałe. Nie wiadomo co Kandahar myśli, co wie i dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Czytelnikowi nie pozostaje więc nic innego jak uwierzyć autorom na słowo, że Jacob jest geniuszem, bo dowody jego geniuszu niespecjalnie mamy okazję zaobserwować. Jeśli już, to autorzy wcale nie usiłują nam udowadniać, że mieliśmy do czynienia z przebłyskiem geniuszu (w przeciwieństwie do np. Arthura Conan Doyle′a, który przy każdej okazji udowadniał swoim czytelnikom, że jego Sherlock Holmes jest geniuszem, wyjaśniając jego tok rozumowania). Autorzy „Apokalipsomani” najwyraźniej uważają, że czytelnikowi wystarczy powiedzieć „chyba nie sądziłeś, że jesteś w stanie zrozumieć jak działa umysł nainteligentniejszego człowieka na świecie”, żeby ten na wiarę przyjął ich zapewnienia.. Tyle, że w takiej sytuacji zamiast geniusza dostajemy człowieczka, który miota się po planszach komiksu bez jasnego celu i sensu.
Co gorsza, trzeci album „Apokalipsomanii” nie zbliża nas do rozwiązania zagadki tajemniczych świateł. Główny motyw „Globalnego undergoundu” to niekończące się przepychanki Kandahara i służb wojskowych, w których pomaga mu tajemniczy telepata – człowiek, który przeszedł przez jeden ze snopów światła. Akcja rwie się w kilku miejscach, tajemnica goni tajemnicę, zagadki gonią zagadki, brak informacji… staje się męczący. To, jak dotąd, zdecydowanie najsłabszy album z cyklu. Mam nadzieję, że w kolejnych albumach sytuacja trochę się wyklaruje, bo w przeciwnym wypadku seria ta może się stać kompletnie niestrawna. A szkoda by było, bo wątek główny „Apokalipsomanii” zapowiadał się naprawdę ciekawie…